– Jeden z bezpańskich ulokował się właśnie obok tego miejsca. Gdyby zaszła taka potrzeba, to sprowadzi jeszcze kilku swoich towarzyszy. Butelka będzie tu spoczywać bezpiecznie.
– Dziękujemy – szepnął Nataniel i wszyscy wyszli z lasu.
Wkrótce potem Nataniel wsiadł na motocykl Marca i odjechał, Marco natomiast zajął jego miejsce przy kierownicy. Ellen była zrozpaczona, początkowo w ogóle nie chciała wsiąść do samochodu, ale Marco i Tova w końcu ją przekonali.
Siedziała wyprostowana jak kij, z martwą twarzą. Zawiodła. Po prostu zawiodła, powinna stać u boku Nataniela, gdy on potrzebuje jej najbardziej.
Nagle drgnęła.
– Marco, spójrz! Jakieś małe lotnisko! Szkoda, że Nataniel o nim nie wiedział! I patrzcie, ten samolocik jest gotów do startu!
– Tak, ale co z tego?
– Oj, puść mnie! Polecę z nimi!
– Nie, Ellen…
Kiedy jednak zobaczył wyraz desperackiego uporu w jej oczach, zrozumiał, jakie to dla niej ważne, żeby być z Natanielem. Westchnął głęboko.
– No, zawsze można zapytać. Tylko co będzie, jeśli się okaże, że oni lecą na północ?
Ale się nie okazało. Samolot miał lecieć do Olso i było w nim jedno wolne miejsce, gdyby Ellen była skłonna zapłacić, rzecz jasna.
Właściwie to nie bardzo było ją na to stać, musiała wydać wszystkie pieniądze przeznaczone na podróż, ale nie wahała się ani chwili. Samolot miał wystartować dopiero za trzy kwadranse, ale to nie miało znaczenia, Nataniel i tak będzie podróżował o wiele dłużej.
Pożegnali się więc, przedtem jeszcze zakopali butelkę Ellen i oznaczyli miejsce. Procedura wzywania Tengela Dobrego i oddania mu kryjówki pod opiekę powtórzyła się. Tym razem jednak Tengel Dobry musiał ich ostrzec. Doceniał lojalność Ellen wobec Nataniela, lecz sytuacja była przecież bardzo skomplikowana. Musieli nieustannie mieć się na baczności. Przodkowie dostrzegają wielki niepokój i podniecenie na ziemi i w powietrzu. Tengel Zły mobilizuje swoje oddziały…
Zostali więc w samochodzie we troje.
Gabriel sprawiał wrażenie bardzo śpiącego i ułożył się na tylnym siedzeniu. Tova, która przeniosła się do przodu, najpierw mówiła i mówiła niemal bez przerwy, potem jednak zaczęła niepokojąco często ziewać.
Marco jęknął:
– Dlaczego, u licha, jesteśmy tacy senni? Spaliśmy przecież w nocy bardzo dobrze, a ja z trudem dostrzegam drogę przed sobą.
Tova drgnęła na dźwięk jego głosu, zdążyła się już zdrzemnąć.
– Uważaj, jak jedziesz! – krzyknęła.
Zdążył przyhamować dosłownie w ostatniej chwili, bo byłby wpadł do rowu. Zjechał w pierwszą boczną drogę i zatrzymał się.
– Czekolada – syknął przez zęby. – Więc i tym razem nas dopadli!
Tova walczyła z całych sił, senność jednak była nie do pokonania.
– Co teraz zrobimy? – szepnęła zrozpaczona.
Wszystkie drzewa zlewały jej się w jedno. Głos Marca dochodził z bardzo daleka:
– Wjadę dalej w las, tak żeby nie było nas widać z drogi. Potem dobrze pozamykamy drzwi samochodu i będziemy spać. Nie widzę innego wyjścia.
– A jeśli to było coś więcej? Coś silniejszego, nie tylko środek nasenny w czekoladzie?
– Musimy wierzyć, że nie jest aż tak źle – mruknął Marco, który, na wpół już śpiąc, manewrował samochodem pomiędzy drzewami. Tova pospiesznie wcisnęła blokadę zamka w tylnych drzwiach, gdzie spał Gabriel, i po prostu zgasła.
Ellen nie jadła czekolady – zdążyła tylko wybełkotać.
Daleko stąd, w Gudbrandsdalen, Nataniel otworzył oczy. O Boże, wpadł razem z motocyklem do rowu! Jak to się mogło stać? I nagle sobie przypomniał, że zamroczyła go jakaś dziwna senność, trudne do pokonania zmęczenie, i przestał cokolwiek widzieć. Teraz na całym ciele miał piekące otarcia.
On również doszedł do wniosku, że to zatrucie. Ostatkiem sił zdołał wydobyć motocykl z rowu, dowlókł się z nim jakoś do opuszczonej starej kuźni przy drodze, tam usiadł i oparty o ścianę, zasnął. Po prostu nie miał innego wyjścia.
Po chwili bezszelestnie zbliżył się do niego bardzo urodziwy jasnowłosy młodzieniec i usiadł obok.
Linde-Lou wiedział, że Natanielowi potrzebna jest ochrona.
Zanim Ellen dotarła do Vestsund, zaczęło zmierzchać. Zawiózł ją tam Rikard, musiała skorzystać z jego pomocy, by mieć pewność, że zostanie wpuszczona na zamknięty teren.
– Nataniel z pewnością już tam jest – powtarzała z nadzieją w głosie. – Jeśli tylko chce, może się bardzo szybko przenosić z miejsca na miejsce.
W samochodzie Rikard zdał jej dokładnie sprawę ze wszystkiego, co wiedział. Nie było tego wiele, bo dotychczas nikomu, kto wszedł do środka, nie udało się stamtąd ujść z życiem…
– Pocieszające, nie ma co – mruknęła Ellen.
Tłum gapiów stał na swoim miejscu. Niektórzy z pewnością poszli do domów, ale na ich miejsce przyszli inni. Cztery betonowe kolosy wznosiły się ponuro na tle wieczornego nieba. W kilku oknach jednego z nich migotało światło. Ponieważ jednak całe osiedle zostało ewakuowane, nikogo tam chyba nie mogło być, po prostu ktoś nie zgasił lampy.
„Chaber” stał w mroku ciężki, ponury, wielki jak góra.
– Mówiłeś coś o jakimś dziennikarzu?
– Tak. Narwany facet, podszedł za blisko. Kilkoro tutejszych mieszkańców również weszło w drogę… O Boże, to potworne!
Żelazna brama zgrzytnęła przejmująco, kiedy strażnik wpuścił ich do środka. Tłum ludzi patrzył i pomstował z cicha.
Rikard zapytał, czy pojawił się Nataniel Gard. Strażnik dopiero co objął służbę, ale widział, że przed chwilą wpuszczono do środka jakiegoś mężczyznę, więc pewnie to ten, o którego pan komisarz pyta.
– Chyba tak – zgodził się Rikard. – To musiał być Nataniel. Poleciłem, żeby go wpuszczono.
Towarzyszył Ellen, gdy szła asfaltową dróżką w stronę bloku. Brama zatrzasnęła się za nimi. I za tym tajemniczym zjawiskiem, które gazety określały jako „to”.
Rikard otworzył drzwi wejściowe, zapalił światło i wprowadził Ellen do hallu.
Światło stwarzało domowy nastrój, jakże zdradziecki w tych okolicznościach. Dziewczyna cofnęła się przestraszona.
– Co to za smród? – krzyknęła. – Co za ohydny smród! Jak Nataniel może to wytrzymać?
– No właśnie – wykrztusił Rikard, krzywiąc się niemiłosiernie.
– Gdzie… jest ten… no wiesz?
Rikard pokazał do góry.
– Krąży, przenosi się z miejsca na miejsce. Przeważnie jednak na pierwszym piętrze, na korytarzu. Ellen, czy ty sobie zdajesz sprawę z tego, co robisz?
– Och, jeśli tylko Nataniel tu jest, to już wszystko będzie dobrze.
Rikard zastanawiał się przez chwilę.
– Nataniel bardzo ci ufa, wiesz o tym. Nasi przodkowie również, ponieważ wybrali cię do grona tej najważniejszej piątki. I już wiemy, dlaczego. Dlatego, że masz dar nawiązywania kontaktu z nieszczęśliwymi duszami, czy tak?
– Tak jest – westchnęła Ellen. – Nie jest to zbyt zabawna zdolność.
Ellen zaniosła się kaszlem, od tego smrodu zbierało jej się na wymioty.
– Rozumiem cię bardzo dobrze.
Nagle oboje zamarli. Usłyszeli kroki, jakby z pierwszego piętra ktoś schodził w dół.
– Nataniel? – krzyknęła Ellen zdławionym głosem.
Nikt im jednak nie odpowiedział. Kroki na moment ustały, a potem rozległy się znowu. Ellen przysunęła się do Rikarda.
Po schodach schodził jakiś mężczyzna. Ciemnowłosy, o głęboko osadzonych oczach i twarzy pooranej głębokimi, schodzącymi w dół liniami, świadczącymi o zaawansowanym raku.
– Kim pan jest? – zapytał Rikard ostro. – I co pan tu robi?
– Nazywam się Morahan – powiedział nieznajomy bardzo marnym norweskim. – Prosiłem, żeby wolno mi tu było wejść, i otrzymałem pozwolenie, ponieważ i tak niedługo umrę. Obiecałem, że opowiem, co tu widziałem.