– Nic nie widzę – wyszeptała zdławionym głosem. Musiała powstrzymywać kaszel. – Czy tutaj go nie ma?
Morahan nie odpowiedział. Ściskał tylko jej dłoń tak, że zaczynało ją to boleć.
Mroczne cienie przesłaniały Ellen widoczność. Tutaj na górze dławił ich nie tylko ten okropny smród. W samym powietrzu było coś jeszcze, coś wibrującego, przygniatającego i jakby wyczekującego.
Czy jego w ogóle można zobaczyć? zastanawiała się Ellen. Może to tylko coś jakby wrażenie, coś niewidzialnego jak…
Nagle poczuła ukłucie w sercu. Na samym końcu korytarza, pod ścianą, stały jakieś szafy, a na jednej z nich znajdowało się coś, czego tam nie powinno być…
Ellen mocniej chwyciła rękę Morahana. On dał jej znak, że powinni podejść bliżej. Do drzwi, które zdawały się prowadzić na schody przeciwpożarowe.
Kroki Ellen stawały się coraz bardziej ostrożne, poczuła mrowienie na plecach i z całych sił zapragnęła znaleźć się na świeżym powietrzu. W korytarzu zalegały jakieś osobliwe cienie, Ellen domyślała się, że to refleksy ostatnich promieni zachodzącego słońca, które schowało się już za jeden z wysokich domów.
Słychać było jedynie zdyszany oddech Ellen i świszczące, ciężkie dyszenie Morahana.
Nieoczekiwanie schwycił ją za ramię, więc przystanęła. Dalej nie mogli już iść.
Stała nieruchomo i czuła, że rozrasta się w niej bunt, gwałtowny protest przeciwko przyjęciu do wiadomości tego, co wyłaniało się z mroku. W błyskawicznej wizji, jaka przemknęła jej przez głowę, pojęła, co musieli przeżywać mieszkańcy bloku, kiedy otwierając drzwi, spoglądali w twarz tego! Wiedziała, że ktoś zmarł na atak serca, a ktoś inny, ten, który mimo woli wpuścił potwora do domu, leżał w wejściu i wyglądał tak, jakby został zmiażdżony drzwiami. I nie było wiadomo, na co właściwie umarł. Wielu innych lokatorów znajdowało się w szoku.
I oto, jak za zrządzeniem losu, ostatni promień słońca padł na ścianę korytarza. Ellen z przerażającą wyrazistością zobaczyła, co się przed nią znajduje.
– To on! – szepnęła zdrętwiałymi wargami.
Długi korytarz zaczął się kołysać pod jej stopami jak pokład statku w czasie sztormu i musiała się przytrzymać Morahana, żeby nie upaść.
ROZDZIAŁ XIII
Mały Gabriel miał sen.
Śniło mu się, że siedzi w samochodzie, ale ani mamy, ani taty, ani Peika z nim nie ma. Mimo to wiedział – jak to często bywa we śnie, że wie się coś, czego się nie widzi – że na przednim siedzeniu jadą dwie inne osoby.
Słyszał szepty, a kiedy spojrzał w okno, zobaczył jakieś wstrętne gęby przylepione do szyb i gapiące się na niego.
Zaczął się bać. Były to normalne ludzkie twarze, ale robiły przerażające wrażenie. Niektóre wykrzywiały się do Gabriela, inne miały groźne miny. Czyjeś ręce tłukły w drzwi i szarpały klamkę.
Głosy… Zaczynał rozróżniać słowa.
– Teraz ich mamy! Trzy muchy za jednym pacnięciem.
– Opuść szybę! Znajdź jakiś kamień i wybij to cholerne okno!
– Nie! Podłóż ogień pod to całe gówno, tak będzie najszybciej!
Ktoś nagle znalazł się przy nim na tylnym siedzeniu. Czyjeś duże, bezpieczne ramię objęło go i przytuliło.
– Wszystko będzie dobrze, Gabrielu – powiedział głęboki głos, w którym chłopiec rozpoznał głos Ulvhedina. – Marco też ma swoich obrońców.
Co Marco ma wspólnego z tym snem?
Nagle koło samochodu powstał okropny tumult. Gabriel słyszał przerażone wrzaski i krzyki jakichś ludzi, którzy rozbiegli się na różne strony, a ponad całym hałasem dało się słyszeć ponure warczenie, jakby wielkich, wściekłych psów, a może wilków.
Wrzask oddala się, przycicha i wreszcie całkiem ginie pomiędzy drzewami.
– No, to już po wszystkim, Gabrielu – powiada znowu głos obok. – Śpij spokojnie.
Czyjeś ramię obejmuje go nadal. Gabriel wraca do swojego snu, znowu czuje się bezpieczny.
Tengel Zły okazał się znacznie mniejszy, niż Ellen sądziła, znacznie mniejszy od niej samej. Siedział skulony na szafie szaroczarny niczym cień i przezroczysty jak zjawa, mimo to żywy. Jego oddech był rytmiczny, głęboki, a za każdym razem, gdy wciągał powietrze, ponad szafą wznosiły się kłęby pyłu, smród i budzące grozę wibracje. Skulona figura przypominała nietoperza z tą pochyloną, płaską głową, z tą szaroburą peleryną okrywającą całe ciało. Oczy zmrużone tak, że pozostały tylko wąskie szparki mętnego żółtego koloru w szarej gębie, zamiast nosa i ust miał coś, co przypominało dziób. Dokładnie tak został niezliczoną ilość razy opisany w kronikach Ludzi Lodu.
Pokraka spoglądała na nich z gniewem i nienawiścią, ale nawet się nie ruszyła, siedziała wyczekując.
Ellen zasłoniła usta ręką i jęknęła.
– Źle się czujesz? – zapytał Morahan troskliwie.
– Nie, nie, zaraz mi przejdzie – odparła szeptem. – Na chwilę pociemniało mi w oczach. Chodź, zejdźmy piętro niżej…
Ledwie była w stanie mówić. Morahan sprowadził ją na półpiętro, gdzie opadła na schody, trzymając się kurczowo poręczy. Dzwoniła zębami jak w febrze.
– Dlaczego on mnie nie atakuje? – powtarzała niczym w transie. – Dlaczego nie atakuje ani mnie, ani ciebie, skoro atakował tamtych? Dlaczego nie mnie? Przecież pochodzę z Ludzi Lodu, których on tak nienawidzi!
Morahan patrzył na nią pytająco, ale czekał bez słowa, usiadł również na schodach nieco wyżej niż ona, także wstrząśnięty, choć widział potwora już kilka razy. W końcu Ellen odwróciła głowę i spojrzała na niego. Drżące wargi dziewczyny były trupio blade.
– Co my, na Boga, mamy począć? – szepnęła gorączkowo.
On w odpowiedzi tylko westchnął bezradnie. Najwyraźniej dziewczyna wiedziała o tym monstrum dużo więcej niż on.
Ellen długo tak siedziała na schodach i powtarzała, jakby chciała przekonać sama siebie:
– On nie istnieje. On nie istnieje…
W końcu zamilkła.
– Musimy czekać na Nataniela – oświadczyła po długiej przerwie. A potem: – Nie, za nic nie chcę go na to narażać! Nie Nataniela! Muszę sobie z tym sama poradzić…
Przez jakiś czas znowu siedzieli bez słowa i wtedy Ellen stwierdziła, że coś się dzieje z jej podświadomością. Jakby coś nowego i nieoczekiwanego starało się przedrzeć do jej myśli, ale ona nie umiała tego przyjąć.
– Czy moglibyśmy zejść na dół? – zapytał Morahan. – Chętnie usłyszałbym coś z tego, co zdaje się wy wiecie na temat… zjawy.
Nie odpowiedziała mu, skinęła tylko głową, jakby nieobecna myślami. Jakby wsłuchana w siebie. Siedziała skulona, z twarzą opartą na podciągniętych kolanach. Cała postawa Ellen wskazywała na to, że coś jej przyszło do głowy i dziewczyna stara się uporządkować swoje myśli.
– Kto mieszka w tym domu? – zapytała nagle jakby zdyszana. – Zwłaszcza na tym korytarzu?
– Tego… nie wiem – odparł Morahan. – Przyszedłem tu dopiero dzisiaj. – Nie sądzę jednak, żeby lokatorów było wielu, dom jest nowy i chyba nie został jeszcze do końca zasiedlony. Myślę, że ten policjant na dole powinien mieć listę lokatorów.
– Idź i przynieś tę listę – powiedziała stanowczo. – Ja tu zostanę. Muszę coś przemyśleć.
Morahan stał niezdolny do żadnego działania. Nie mógł uwierzyć w to, co słyszał.
Ellen mówiła dalej jakby do siebie:
– Dopóki leżał w jaskiniach Postojny… przez setki lat… zdarzało się, że jacyś ludzie podchodzili blisko jego kryjówki. Tylko w pobliże, a i tak wszyscy wkrótce potem marli. Głównie z powodu zatrucia śmierdzącymi oparami.