Ellen i Morahan z wahaniem podeszli bliżej.
– Zerwał kontakt? – zapytał Morahan.
– Nie. Kontakt jest jeszcze silniejszy. Morahan, coś się ze mną dzieje, jestem przerażona, trzymaj mnie mocno! On nas zabije, jeśli go nie posłucham. Jestem tego pewna.
Czuł, że paznokcie dziewczyny kaleczą mu skórę, ale wciąż nie przestawała patrzeć potworowi w oczy.
Postać na szafie dyszała ciężko, a po każdym oddechu wysyłała te swoje fale. Ellen była trupio blada ze zmęczenia. Zdawała sobie jasno sprawę z powagi sytuacji, wiedziała, że muszą iść tam, gdzie poprowadzi ich Tengel Zły, w przeciwnym razie grozi im śmierć.
Nic nie zakłócało ciszy, bo zamknięty teren był spory i żadne dźwięki z zewnętrznego świata tu nie docierały. Powietrze wokół nich było gęste, panowała atmosfera grozy i Ellen miała trudności z koncentracją.
Nieoczekiwanie coś do niej dotarło.
Jakieś echo? Echo, które przynosił wiatr, skądś z bardzo daleka…
Co to takiego? Muzyka?
Ależ tak!
Odetchnęła trochę i zrobiła kilka kruków naprzód wzdłuż ściany. Tengel Zły skulił się i śledził uważnie jej ruchy.
Podeszła, niby przypadkiem, do drzwi Jepsenów, gdzie kiedyś widziano Tengela, tam zwolniła kroku.
Coś przeleciało obok Morahana i otoczyło go falą smrodliwego pyłu, Ellen natomiast nieoczekiwanie znalazła się naprzeciwko tej budzącej grozę istoty, która sięgała jej ledwie do piersi. Tyle tylko że Tengel nie poświęcał jej specjalnej uwagi. Jedyne, co go interesowało, to drzwi do mieszkania Jepsenów. Usiadł, oparł się o framugę, skulony, owinięty swoją wielką peleryną, płaską głowę wtulił w ramiona. Tylko oczy płonęły, żółte jak kaczeńce.
– Aha – domyśliła się Ellen. – Jepsen i jego przyjaciele artyści. Musieli tu być jacyś muzycy!
Była teraz całkowicie opanowana i spokojna. Złowieszczo spokojna.
Wzięła radionadajnik od Morahana i połączyła się ze strażnikiem przy bramie.
– Czy jest tam Rikard Brink?
– Nie ma. Został poszkodowany w zamieszaniu, jakie tu dopiero co mieliśmy, i pojechał da doktora. Ale nic poważnego.
– A ten człowiek, który chciał odebrać swoje nuty, do czyjego mieszkania on się wybierał?
– Do Jepsenów. On tu jeszcze jest, chce pani z nim rozmawiać?
Owszem, chciała. Słyszała, jak go wołają. Per Olav Winger, tak się nazywał. Po chwili odezwał się obcy głos, trochę skrzekliwy, pełen rezerwy:
– Hallo, tu Winger.
Nie podobał jej się ten głos.
– Pan jest muzykiem, prawda? Na jakim instrumencie pan gra?
– Jestem flecistą. A od czasu do czasu również kompozytorem.
Ellen skinęła głową. Takiej odpowiedzi właśnie oczekiwała. Znajdowała się teraz jakby w transie, inaczej nie umiałaby tego określić. Wiedziała, wiedziała, że jest na właściwej drodze! Teraz całą zagadkę Tengela Złego można skwitować jednym machnięciem ręki, bo Ellen znalazła klucz, dzięki któremu będzie mogła uwolnić wszystkich.
– Proszę mi powiedzieć, co takiego wyjątkowego było w tych nutach, po które pan przyszedł?
– Wyjątkowego? – skrzeknął zimny głos. – No, zresztą można to tak określić. Otóż widzi pani, od jakiegoś czasu improwizowałem na flecie, byłem bliski stworzenia czegoś naprawdę wielkiego, rozumie pani. I wtedy tutaj, u Jepsenów, ponad tydzień temu, nieoczekiwanie odkryłem, jak ten cudowny temat należy ująć, i natychmiast postarałem się nanieść to na papier nutowy. To był absolutnie unikalny motyw, jestem pewien, że nikt przedtem tego nie zagrał.
O, ja także jestem pewna, pomyślała Ellen.
Nie podobał jej się sposób mówienia Wingera. Wolno cedził słowa, jakby szukał najwłaściwszych określeń, taka przesadna poprawność.
– I nie dość na tym – ciągnął dalej muzyk. – Było w tej kompozycji coś niebywale fascynującego. Grając czułem, że skóra na plecach kurczy mi się jakby w przeczuciu zimna…
– Miał po prostu dreszcze – szepnął Morahan do Ellen i oboje uśmiechnęli się.
– A mój umysł penetrowały najdziwniejsze doznania. Odnosiłem wrażenie, że odbieram jakąś odpowiedź. Nieskończenie daleko, jak echo.
– Jak echo niesione wiatrem? – zapytała Ellen.
– Otóż to! Skąd pani wie?
– A co z fletem? Ma go pan w domu?
– Nie. Flet również został u Jepsenów. Tamtego wieczora zrobił się pod koniec taki wulgarny nastrój, zebrani spożyli zbyt wiele alkoholu, do tego stopnia, że nie chcieli wysłuchać mojej nowej kompozycji, wobec czego wyszedłem stamtąd zagniewany. I dopiero w domu zauważyłem, że zostawiłem tam i flet, i nuty. Później Jepsenowie wyjechali, a mnie nie pozwolono wejść do ich mieszkania. Co się tam właściwie dzieje?
Ellen spojrzała spod oka na Tengela Złego. Był teraz słabo widoczny, jakby kontury jego postaci się zatarły, ale to pewnie z powodu tej chmury pyłu, która go nieustannie otaczała. Co to mówili Ludzie Lodu? Kręciło jej się w głowie… Że on czeka na sygnał i dopiero gdy go usłyszy, stanie się znowu wyraźnie widoczny? Oraz że musi ponownie napić się wody zła, by odzyskać siły.
O, ale oni niczego nie rozumieją! Naprawdę nie rozumieją niczego. Tylko ona o tym wie, wie z całą pewnością. Wszystko, czego on pragnie, to zakończyć tę dręczącą ziemską egzystencję! Tak właśnie jest! A gra na flecie ma go pogrążyć we śnie, z którego już się nie obudzi. Zaśnie na zawsze! I na tym właśnie polega misja Ellen. Ma ona uwolnić świat od tego potwora i ma się to stać za jego wolą.
Jej serce przepełniało współczucie. Taki samotny! Zapomniany przez wszystkich, w nowym czasie, którego nie zna i do którego nie należy. Tak to jest!
Znowu wzięła aparat.
– Halo, czy to posterunek? Wpuśćcie tu tego flecistę! Wyjdziemy po niego do bramy. Tylko przygotujcie go na szok, nie chcemy tu histerii! I niech lekarz będzie w pogotowiu!
Zwróciła się do Tengela Złego, który wciąż siedział pod drzwiami Jepsenów, skulony i wyczekujący, parę metrów od nich.
– Zaraz spotkasz się z człowiekiem, który cię uratuje, dziadku!
Zeszli do bramy, skąd Morahan wziął klucz od mieszkania Jepsenów, i czekali na muzyka.
Kiedy się ukazał, Ellen szepnęła:
– Nie podoba mi się ten człowiek. Zawsze myślałam, że artyści to bardzo interesujący ludzie, ale ten nie ma ani brody, ani odrobiny wdzięku. Za bardzo sztywny i taki, powiedziałabym, wypolerowany. Ten szalik na szyi i wszystko takie akuratne, a na dodatek sprawia wrażenie diabelnie pewnego siebie, prawda?
– Sądzę, że artyści też mogą być porządnie ubrani – uśmiechnął się. – Ale rozumiem, co masz na myśli. On w każdej sytuacji zna swoją wartość.
– Ciekawe, co też powie o tej sytuacji.
Wyszli muzykowi naprzeciw. Przedstawił się i przywitał pospiesznie, jakby się bał, że ktoś mu uszkodzi te jego muzykalne palce. Per Olav Winger miał kościstą twarz, przesadny wyraz godności w lekko wytrzeszczonych oczach i żabich ustach. Zbliżał się do czterdziestki, miał wyraźnie przerzedzone włosy, które zaczesywał tak, by ukryć sporą łysinę na czubku głowy; taka fryzura, dla której byle wiatr może mieć katastrofalne następstwa. Okazało się, że jest członkiem dużej i znanej orkiestry symfonicznej, a sądząc z jego tonu, do tego zespołu przyjmowano wyłącznie geniuszy.
– No, dobrze – powiedział wyginając palce, jakby chciał już zagrać na swoim ukochanym flecie. – No, dobrze, więc będę mógł nareszcie znowu wykonać moje arcydzieło. Wprost trudno mi opanować palce, po prostu tęsknią do tego, żeby znowu dotknąć fletu. Ale co to za dowcipy o potworach czy demonach w mieszkalnym bloku na zwyczajnym osiedlu?