– Gotowe, numerze jeden! – odparł któryś z tamtych.
A, więc to ten numer jeden, o którym opowiadali Tova i Marco! Ten, którego wszyscy się bali! I nie bez powodu, myślał Nataniel.
W następnej sekundzie jednak musiał zająć myśli czym innym. Tym razem napastnicy nie byli uzbrojeni w noże. Mieli broń palną! Kule świstały Natanielowi koło uszu. Zdążył tylko zauważyć, że nad okolicą toczy się coś w rodzaju trąby powietrznej. Wichura ominęła hangar i stojący na placu samolot, które pewnie by się jej nie oparły, ale ławki i inne drobne przedmioty latały w powietrzu. Tajfun i Demony Wichru, ucieszył się Nataniel. Nadal czuwają.
Zdążył dopaść do hangaru, gdy rozległy się przerażone wrzaski napastników, którzy przelecieli zupełnie bezradni nad ziemią, gnani wiatrem. Zrobiło mu się niedobrze na myśl o tym, że gdzieś dalej, w innym miejscu, zostaną z całą siłą ciśnięci na ziemię.
Wpadł do hangaru, Ellen biegła mu na spotkanie.
– Niebezpieczeństwo minęło – zdołał wykrztusić, przyciągnął ją do siebie i mocno przytulił.
– Nataniel, najdroższy, tak się bałam – wyszeptała.
Ujął jej twarz w ręce i po raz pierwszy poczuł na wargach delikatny dotyk jej ust. Miał wrażenie, że pogrąża się w cudownym śnie. Nareszcie wolno im okazywać swoje uczucia, nic już nie może im w tym przeszkodzić!
Najpierw nie reagowali na ostrzegawcze wołania. Słyszeli, że to Villemo krzyczy, ale nie byli w stanie zajmować się niczym innym, jak tylko sobą i tym gwałtownym uczuciem, które nareszcie mogło się ujawnić. Nagle jednak krzyknął Linde-Lou i Ellen otworzyła oczy.
Zdążyła zobaczyć tego obrzydliwego człowieka, którego tamci nazywali numerem jeden, jak wbiega do hangaru z granatem w uniesionej ręce. Krzyknęła. Nataniel rozejrzał się przerażony, wszystko dokonało się dosłownie w ułamku sekundy. Ellen poczuła rozdzierający ból, a cały hangar wypełniło oślepiające światło, uświadomiła sobie, że Nataniel przyciska ją gwałtownie do siebie, po czym ogarnęła ją wielka błogość.
Płynęła w jakiejś bezkresnej przestrzeni, nieśpiesznie, jak na zwolnionym filmie, nie wiedziała, ani kim jest, ani gdzie się znajduje, straciła wszelki kontakt z buzującym dopiero co życiem i opadała coraz niżej i niżej w czarną otchłań.
Nataniel! Zachowaj Nataniela przy życiu! To była jej ostatnia myśl. Bolesna przed chwilą świadomość, że uśmierciła go poprzez okazanie mu swej miłości, przestała dokuczać. Wszystko gasło, rozpływało się w miłosiernej nicości.
W bezdennej przestrzeni, w której się znalazła całkiem sama, słychać było jakieś śpiewne zawodzenie.
Nataniel ocknął się na moment. Nieznośny ból rozrywał jego ciało, dostrzegał te głębokie wibracje i tę ciemną pustkę, która oznaczała śmierć. Jego ręce, które wciąż obejmowały Ellen, były puste. Ellen odeszła. Głos Linde-Lou mówił coś o Wielkiej Otchłani…
Tova jak szalona gnała samochodem na północ. Zdawało jej się, że słyszy strzały, ale kiedy w chwilę później zobaczyła przetaczającą się nad lotniskiem trąbę powietrzną, uśmiechnęła się złośliwie i z ulgą. Demony Wichru czuwają!
Ujechali już kilka mil, gdy siedzący obok niej Morahan się odwrócił.
– Ktoś nas ściga – powiedział bezbarwnym głosem.
– Ci przeklęci idioci! Czy do nich nie dociera, że zabawa skończona? – syknęła przez zęby. – Jesteśmy wolni, czy to tak trudno pojąć, baranie łby?
Przyspieszyli, ale szybki samochód za nimi zrobił to samo.
Zbliżał się nieubłaganie.
I nagle padł strzał, pierwszy. Kula przeleciała nie czyniąc szkody, ale za nią posypały się następne. Morahan zsunął się na podłogę, Tova starała się być jak najmniejsza.
Samochód gwałtownie skręcił w bok.
– Cholera, trafili nas w koło – syknęła Tova. Zahamowała.
– Wyskakuj i uciekaj w las! Nie mogą nas złapać!
W kilka sekund później przedzierali się przez gęste zarośla. Słyszeli zatrzymujący się samochód prześladowców.
– Ja nie dam rady – jęknął Morahan bez tchu. – Uciekaj, ja ich tu zatrzymam.
– Do cholery, nie gadaj głupstw! – krzyknęła Tova i chwyciła go za rękę. – Nigdzie się bez ciebie nie ruszę! Idziemy!
Ciężkie kroki w lesie słychać było coraz wyraźniej.
Marco już prawie dotarł do nie dającego znaku życia Gabriela, kiedy nagle z lasu wybiegł na urwisko jakiś człowiek.
Mężczyźni, którzy stali na krawędzi, byli całkowicie pochłonięci tym, co działo się na dole. Już zaczynali mieć nadzieję, że uda się wydostać chłopca. Inna sprawa, czy dziecko żyje.
Dlatego nikt nie zauważył obcego. Ten zaś przyniósł ze sobą siekierę i teraz jednym ciosem odciął przywiązaną do sosny nad urwiskiem linę, na której drugim końcu wisiał Marco.
Lina zsuwała się ze skały jak węgorz i o mało nie pociągnęła za sobą kilku spośród stojących nad urwiskiem mężczyzn. Ledwie uszli z życiem. Marco jednak runął w dół do huczącej rzeki.
Nie było tam już żadnego występu skalnego, który mógłby złagodzić upadek.
Zadzwoniono do drzwi domu w Lipowej Alei.
Mali poszła otworzyć.
Na zewnątrz stał jakiś kościsty mężczyzna o przerzedzonych włosach, starannie zaczesanych tak, by pokryć widoczną łysinę. Był dobrze ubrany, miał na sobie angielski płaszcz z wielbłądziej wełny, elegancki szalik na szyi, białe buty. Mali wydawało się, że jego zachowanie jest cokolwiek wyniosłe, ale nie mogłaby mu tego wprost zarzucić. Nie, nie, sprawiał wrażenie człowieka kulturalnego. Chociaż te przeciwsłoneczne okulary mógłby sobie chyba darować.
Zdecydowanie jej się natomiast nie spodobał zapach, mocne perfumy, które jednak nie pokrywały jakiegoś niezbyt wyraźnego, ale bardzo nieprzyjemnego odoru.
– Dzień dobry, nazywam się Per Olav Winger. Reprezentuję tę oto firmę sprzedającą odkurzacze (podał Mali wizytówkę) i słyszałem, że odkurzacz państwa się zepsuł. Pomyślałem, że być może byliby państwo zainteresowani kupnem nowego.
– Co pan powie? – zdziwiła się Mali. – Nic mi nie wiadomo o zepsutym odkurzaczu. Ale proszę poczekać, zapytam teściową.
Odwróciła się i już miała odejść, ale przecież wiedziała, czego wymaga uprzejmość.
– Proszę, niech pan wejdzie! – powiedziała, po czym zostawiła go samego.
– Benedikte! – zawołała. – Czy to ty mówiłaś komuś o zepsutym odkurzaczu? Jest tu pewien pan, który… Benedikte! Nie ma jej, pewnie wyszła do ogrodu. Proszę mi wybaczyć, panie Winger! To nie potrwa długo…
Jej głos cichł gdzieś w głębi domu.
Per Olav Winger przekroczył próg. Zdjął ciemne okulary i odsłonił oczy. Wąskie szparki o brudnożółtej barwie, pozbawione życia, jakby stawały się takie przez setki tysięcy lat.
Na jego twarzy pojawił się ohydny, triumfujący uśmiech. Nareszcie, nareszcie znalazł się we wnętrzu domu w Lipowej Alei, w głównej siedzibie Ludzi Lodu!
Margit Sandemo