Bosch wszedł i przedstawił się. Siwowłosy mężczyzna powiedział, że nazywa się Paul Guyot i jest lekarzem ogólnym. Wychyliwszy się naprzód, Bosch zobaczył, że w pudełku znajduje się kość, która ich tu wszystkich sprowadziła. Była ciemnobrązowa i wyglądała jak węźlasty, przyniesiony przez prąd rzeczny kawałek drewna. Zobaczył również psa, który leżał na podłodze obok fotela lekarza. Pies był wielki, żółtej maści.
– A więc o to chodzi – powiedział Bosch, zaglądając ponownie do pudła.
– Tak, detektywie, to wasza kość – odrzekł Guyot. – Jak widać… – Sięgnął na półkę za sobą po ciężki tom „Anatomii” Graya i otworzył ją na wcześniej zaznaczonej stronie. Bosch zauważył, że lekarz ma na dłoniach lateksowe rękawiczki. Na karcie znajdowały się ilustracje ukazujące kość z przodu i z tyłu. W rogu strony był mały szkic szkieletu z zaznaczonymi kośćmi ramiennymi obu rąk -… jest to kość ramienna – dokończył Guyot, stukając w obrazek. -A tutaj mamy znaleziony okaz. – Wyjął ostrożnie kość z pudełka. Trzymając ją nad ilustracją w książce, przeprowadził porównanie kolejnych punktów topograficznych: – Nadkłykieć środkowy, bloczek, guzek większy i mniejszy – powiedział. – Wszystko się zgadza. Właśnie mówiłem tej parze funkcjonariuszy, że nie muszę nawet zaglądać do anatomii, żeby poznać się na kości. Jest ludzka, detektywie. Bez żadnych wątpliwości.
Harry popatrzy! Guyotowi w twarz. Przebiegł po niej ulotny dreszcz; niewykluczone, że była to pierwsza oznaka drżenia parkinsonowskiego.
– Jest pan na emeryturze, doktorze?
– Tak, ale to nie znaczy, że nie rozpoznam kości, jeśli mam ją…
– Nie kwestionuję pana wiedzy. – Bosch zmusił się do uśmiechu. – Skoro pan mówi, że jest ludzka, to panu wierzę, zgoda? Po prostu staram się zorientować, na czym stoimy. Może pan ją już włożyć do pudelka. – Guyot schował kość w kartonie. – Jak się wabi pański pies?
– Calamity. – Bosch popatrzył na sukę. Chyba spała. – Jako szczeniak sprawiała mnóstwo kłopotów.
Bosch pokiwał głową.
– Jeśli nie trudzi pana powtarzanie, to może opowie pan raz jeszcze, co się dzisiaj wydarzyło.
Guyot opuścił rękę i pogładził Calamity. Popatrzyła przez chwilę na swojego pana, po czym znów opuściła łeb i przymknęła ślepia.
– Zabrałem Calamity na popołudniowy spacer. Zwykle po dojściu do ronda zdejmuję jej smycz i pozwalam pobiegać po lesie. Lubi to.
– Co to za pies? – zapyta! Harry.
– Żółty labrador – odpowiedziała szybko Brasher zza jego pleców.
Bosch obejrzał się na nią. Zdała sobie sprawę, że wtrącenie się było błędem, kiwnęła głową i cofnęła się do partnera stojącego w drzwiach gabinetu.
– Możecie już jechać, jeśli macie jakieś wezwania – powiedział Bosch. – Poradzę sobie.
Edgewood skinął głową i dał partnerce znak, że wychodzą.
– Dziękujemy, panie doktorze – powiedział przed odejściem.
– Nie ma za co.
Boschowi nasunęła się pewna myśl.
– Hej, chwileczkę. – Edgewood i Brasher odwrócili się. – Nie meldujcie o tym przez radio, dobrze?
– Załatwione – odparła Brasher, nie odrywając od Boscha wzroku, dopóki nie popatrzył w inną stronę.
Po wyjściu funkcjonariuszy Harry odwrócił się do lekarza i dostrzegł, że drżenie mięśni twarzy stało się nieco wyraźniejsze.
– Z początku też mi nie wierzyli – powiedział Guyot.
– Po prostu dostajemy mnóstwo takich zgłoszeń, ale ja panu wierzę, doktorze, więc niech pan opowiada dalej, dobrze?
Guyot kiwnął głową.
– Cóż, doszedłem do ronda i zdjąłem smycz. Calamity czmychnęła do lasu – lubi tam biegać. Jest wytresowana. Wraca, kiedy zagwiżdżę. Kłopot w tym, że nie potrafię już głośno gwizdać, toteż jeśli dobiegnie gdzieś, skąd mnie nie słyszy, to muszę czekać – rozumie pan.
– Co się stało, kiedy znalazła kość?
– Zagwizdałem, ale nie przybiegła.
– Czyli była dość daleko.
– Właśnie. Czekałem i czekałem. Zagwizdałem jeszcze kilka razy, aż wreszcie wyszła z lasu koło domu pana Ulricha. Trzymała kość w pysku. Najpierw pomyślałem, że to patyk, rozumie pan, że chce się bawić w aportowanie. Kiedy jednak podeszła bliżej, rozpoznałem kształt. Zabrałem kość – musiałem się niemal bić o nią z Calamity. Później zadzwoniłem po waszych ludzi, ale najpierw przyjrzałem się jej w domu dokładniej, żeby się upewnić.
Po waszych ludzi, pomyślał Bosch. Zawsze brzmiało to tak, jakby policja stanowiła inny gatunek. Niebieskich istot w zbrojach, przez które nie mogły przeniknąć koszmary tego świata.
– Kiedy pan dzwonił, powiedział pan, że kość nosi ślad złamania,
– Owszem. – Guyot znów wziął ostrożnie kość w rękę. Obrócił ją i przesunął palcem po linijnym wybrzuszeniu, przebiegającym wzdłuż jej długiej osi. – To linia złamania, detektywie. Wygojonego.
– Rozumiem.
Bosch wskazał pudełko i lekarz z powrotem schował kość.
– Panie doktorze, może pan założyć psu smycz i przejść się ze mną na rondo?
– Nie ma sprawy. Muszę tylko zmienić buty.
– Ja też. Spotkamy się pod domem, dobrze?
– Za chwileczkę.
– Zabiorę już kość.
Bosch nakrył pudło i wziął, uważając, by nie obrócić go na bok ani nim nie wstrząsać.
Po wyjściu zobaczył, że wóz patrolowy wciąż stoi pod domem. Funkcjonariusze siedzieli w środku i przypuszczalnie pisali raporty. Harry podszedł do swojego samochodu i ułożył pudło na przednim siedzeniu po prawej stronie.
Nie był ubrany w garnitur, bo pełnił dyżur pod telefonem. Miał na sobie sportową marynarkę, niebieskie dżinsy i białą koszulę z oksfordzkiego płótna. Zdjął marynarkę, złożył ją podszewką na wierzch i umieścił na tylnym siedzeniu. Zauważył, że kabłąk noszonego na biodrze pistoletu przetarł dziurę w podszewce, chociaż marynarka miała niecały rok. Zapowiadało się, że niebawem dziura sięgnie do kieszeni, a potem przejdzie na wylot. Ubrania Boscha zwykle zdzierały się od środka, nie z zewnątrz.
Zdjął koszulę i został w białym podkoszulku. Otworzył bagażnik i wyjął z kartonu z wyposażeniem do badania miejsc przestępstw parę butów roboczych. Gdy oparł się o tylny zderzak i zaczął zmieniać obuwie, zobaczył, że Brasher wysiada z radiowozu i rusza w jego stronę.
– Wygląda na to, że facet ma rację, tak?