Выбрать главу

– Chyba tak. Będzie to musiał jednak potwierdzić ktoś z biura patologa.

– Chce pan tam wejść i rozejrzeć się?

– Postaram się, tyle że niedługo będzie już ciemno. Pewnie wrócimy tu jutro.

– Przy okazji, jestem Julia Brasher. Nowa w wydziale.

– Harry Bosch.

– Wiem. Słyszałam o panu.

– Wszystkiemu zaprzeczam.

Uśmiechnęła się na tę ripostę i wyciągnęła rękę, lecz Bosch właśnie wiązał jedno ze sznurowadeł. Przerwał i uścisnął jej dłoń.

– Przepraszam – powiedziała. – Stale dzisiaj coś robię nie w porę.

– Niech się pani tym nie przejmuje.

Skończył wiązać but i wyprostował się.

– Wyrwała mi się odpowiedź, jakiej rasy jest ten pies, dopiero potem dotarło do mnie, że stara się pan stworzyć więź ze świadkiem. Palnęłam głupstwo. Przepraszam.

Bosch przyjrzał się jej uważnie przez chwilę. Miała około trzydziestu pięciu lat, ciemnobrązowe oczy i ciemne włosy, splecione w krótki warkocz spadający na kołnierzyk. Domyślił się, że lubiła przebywać na łonie natury. Jej skórę pokrywała równa opalenizna.

– Proszę się tym nie martwić.

– Jest pan sam?

Harry się zawahał.

– Mój partner pracował nad czymś innym, kiedy wyjeżdżałem do tego wezwania.

Zobaczył, że lekarz wychodzi przez drzwi frontowe, prowadząc psa na smyczy. Zdecydował się nie nakładać kombinezonu do badania miejsca przestępstwa. Obejrzał się na Julię Brasher, która przyglądała się zbliżającemu się psu.

– Nie macie żadnych wezwań?

– Nie, zastój w interesie.

Bosch opuścił spojrzenie na latarkę MagLite w kartonie z wyposażeniem. Przeniósł wzrok na policjantkę, sięgnął do bagażnika po szmatę do wycierania oleju i narzucił ją na latarkę. Wyjął rolkę żółtej taśmy do znakowania miejsca przestępstwa i polaroid. Następnie zamknął bagażnik i odwrócił się w stronę Julii Brasher.

– Zechce mi pani w takim razie pożyczyć latarkę? Hm, zapomniałem swojej.

– Nie ma sprawy.

Zdjęła latarkę z kółka przy pasie i podała ją Boschowi. Lekarz do nich dołączył.

– Gotowy.

– W porządku, doktorze. Niech pan nas zaprowadzi do miejsca, gdzie spuścił pan psa. Zobaczymy, dokąd się skieruje.

– Nie jestem pewny, czy za nią nadążycie.

– No cóż, to mój problem.

– W takim razie tędy.

Ruszyli w górę stoku w stronę małego ronda – ślepego końca Wonderland Avenue. Brasher dała znak ręką swojemu partnerowi, który został w samochodzie, i poszła za nimi.

– Wiecie, kilka lat temu mieliśmy tutaj trochę sensacji – powiedział Guyot. – Zabito i obrabowano człowieka, którego śledzono aż od Hollywood Bowl.

– Przypominam sobie – odparł Bosch.

Wiedział także, że śledztwa nie zamknięto, ale o tym nie wspomniał. Nie jego sprawa.

Doktor Guyot maszerował z energią, zadającą kłam jego wiekowi i prawdopodobnemu schorzeniu. Pozwalał, by to pies narzucał tempo i wkrótce wysforował się kilka kroków przed Boscha i Brasher.

– Gdzie pani była wcześniej? – zapytał Harry policjantkę.

– To znaczy?

– Powiedziała pani, że jest nowa w wydziale Hollywood. A przedtem?

– Ach. W akademii. – Zaskoczyło to Boscha. Przyjrzał się jej ponownie, podejrzewając, że ocena jej wieku wymaga korekty. – Wiem, że jestem stara – dodała, kiwając głową.

Harry się zmieszał.

– Nie to chciałem powiedzieć. Po prostu myślałem, że była pani w jakimś innym wydziale. Nie wygląda pani na żółtodzioba.

– Wstąpiłam na akademię w wieku trzydziestu czterech lat.

– Naprawdę? Rany.

– Aha. Trochę późno złapałam bakcyla.

– Co pani robiła wcześniej?

– Och, mnóstwo rzeczy. Przeważnie podróżowałam. Sporo czasu zajęło mi uświadomienie sobie, o co mi naprawdę chodzi. A wie pan, czym chciałam się najbardziej zajmować?

Bosch popatrzył na nią.

– Czym?

– Tym, co pan. Zabójstwami.

Nie wiedział, co odpowiedzieć: zachęcać ją czy zniechęcać.

– Cóż, powodzenia.

– Nie uważa pan, że ta praca sprawia największą satysfakcję? Że coś znaczy. Niech pan się zastanowi: usuwacie z mieszaniny najgorszych osobników.

– Z mieszaniny?

– Ze społeczeństwa.

– Hm, pewnie tak. Kiedy dopisuje nam szczęście.

Dołączyli do doktora Guyota, który zatrzymał się z psem na rondzie.

– To tutaj?

– Tak, tu ją spuściłem. Pobiegła tamtędy.

Wskazał pustą, zarośniętą parcelę, zaczynającą się na poziomie ulicy, lecz nieco dalej, przed wierzchołkami wzgórz przechodzącą w stromy stok. Przez posesję biegł wielki rów odwadniający, co tłumaczyło, dlaczego nigdy nie została zabudowana. Była to własność miasta; rowem usuwano nadmiar deszczówki, spływającej spod domów. Wiele ulic w kanionie stanęło na miejscu dawnych strumieni i łożysk rzecznych. Gdyby nie system melioracyjny, po burzach znów pojawiłyby się potoki.

– Idzie pan tam? – spytał lekarz.

– Spróbuję.

– Pójdę z panem – powiedziała Julia Brasher.

Bosch obejrzał się na nią, po czym odwrócił głowę, gdy usłyszał szum samochodu. Był to radiowóz; stanął przy nich i Edgewood opuścił okno.

– Podłapaliśmy gorący numerek, partnerko. Pijaczki.

Skinieniem głowy wskazał puste siedzenie obok siebie. Brasher zmarszczyła czoło i obejrzała się na Boscha.

– Nienawidzę awantur domowych.

Bosch się uśmiechnął. On też ich nie znosił, zwłaszcza kiedy kończyły się zgonami.

– Przykro mi.

– No cóż, może następnym razem. Policjantka wyszła przed przód samochodu.

– Proszę – powiedział Bosch, wyciągając latarkę w jej stronę.

– Mam w wozie zapasową – odrzekła. – Może pan mi ją oddać przy okazji.

– Na pewno?

Kusiło go, żeby zapytać ją o numer telefonu, ale się powstrzymał.

– Na pewno. Powodzenia.

– Proszę na siebie uważać – odparł Harry.

Uśmiechnęła się i spiesznie przeszła na drugą stronę radiowozu. Wsiadła i samochód ruszył z miejsca. Bosch skierował uwagę na Guyota i psa.