Wrócił do stołu i wyciągnął z szuflady stos raportów o zaginionych osobach, skopiowanych z archiwalnych mikrofilmów. Zaczął je szybko przeglądać, sprawdzając tylko rubrykę z nazwiskiem. Skończył po dziesięciu minutach. W pliku nie było doniesienia o zaginięciu Arthura Delacroix. Bosch nie wiedział, co o tym myśleć, ale postanowił wypytać o to siostrę chłopca.
Minęła ósma. Harry mógł już jechać do siostry Arthura. Edgar się jednak nie pokazywał. Zjadł resztę pączka i postanowił dać partnerowi jeszcze dziesięć minut, a potem ewentualnie ruszyć w drogę samemu.
Pracował z Edgarem ponad dziesięć lat i wciąż irytował go jego brak punktualności. Spóźnić się na kolację to jedno, ale podczas śledztwa – to zupełnie co innego. Bosch zawsze traktował opieszałość Edgara jako dowód braku zaangażowania w misję, jaką była praca detektywa w wydziale zabójstw.
– Zadzwonił telefon na linii bezpośredniej. Bosch odebrał z pełnym irytacji warknięciem, spodziewając się, że to Edgar, zawiadamiający o swoim spóźnieniu. Nie był to jednak jego partner, lecz Julia Brasher.
– No i proszę, właśnie zostawiłeś niezaspokojoną kobietę w łóżku.
Uśmiechnął się, czując, że szybko opuszcza go irytacja na Edgara.
– Szykuje mi się pracowity dzień – odparł. – Musiałem jechać.
– Wiem, ale mogłeś się przynajmniej pożegnać.
Zobaczył, że Edgar idzie przez salę detektywów. Harry'emu zależało, by ruszyć, nim Edgar zacznie swój poranny rytuał z kawą, pączkiem i kolumną sportową.
– No, na razie muszę się pożegnać, dobrze? Załatwiam właśnie pewną sprawę i muszę już iść.
– Harry…
– Tak?
– Myślałam, że rozłączysz się albo coś w tym rodzaju.
– Nie zamierzałem, ale naprawdę muszę lecieć. Posłuchaj, wpadnij przed objęciem dyżuru, dobrze? Pewnie zdążę już wrócić.
– No dobrze. Do zobaczenia.
Rozłączył się i wstał w chwili, gdy Edgar dotarł do biurka i rzucił na blat gazetę, złożoną na stronie sportowej.
– Jesteś gotowy?
– Tak, właśnie zamierzałem…
– Chodźmy. Nie chcę, żeby kobieta czekała. Pewnie i tak poczęstuje nas kawą.
Po drodze do wyjścia Bosch zajrzał do tacki faksu. Wrócił uzupełniający wniosek o wydanie dokumentacji, podpisany przez sędziego Houghtona.
– Mamy zielone światło – powiedział Bosch Edgarowi, pokazując mu wniosek w drodze do samochodu. – Widzisz? Jak się wcześnie przychodzi, można odwalić sporo pracy.
– Co to ma znaczyć? To przytyk?
– Bo ja wiem?
– Chciałem się tylko napić kawy.
Rozdział 24
Sheila Delacroix mieszkała w okolicy, określanej jako Miracle Mile, sąsiadującej od południa z Wilshire, ale niedorównującej standardem pobliskiemu Hancock Park. Zapełniały ją starannie utrzymane domki i bliźniaki ze skromnymi przeróbkami stylistycznymi, które nadawały im indywidualny charakter.
Zajmowała piętro bliźniaka, utrzymanego w podrabianym stylu beaux arts. Uprzejmie zaprosiła detektywów do środka, gdy jednak Edgar zaczął od pytania o kawę, powiedziała, że to wbrew jej religii. Zaproponowała herbatę i Edgar niechętnie się zgodził. Bosch podziękował za poczęstunek. Zastanawiał się, jaka religia zakazuje pić kawy.
Zajęli miejsca w salonie, podczas gdy gospodyni parzyła Edgarowi herbatę w kuchni. Zawołała do nich, że ma tylko godzinę, a potem musi jechać do pracy.
– Czym się pani zajmuje? – zapytał Harry, gdy pojawiła się z kubkiem gorącej herbaty ekspresowej.
Sheila Delacroix postawiła go na podkładce na bocznym stoliku obok Edgara. Była wysoka, miała lekką nadwagę, krótko obcięte jasne włosy i zdaniem Boscha za mocny makijaż.
– Jestem agentem do spraw obsady – powiedziała, siadając na sofie. – Przeważnie w niezależnych produkcjach, czasem w serialach telewizyjnych. Tak się składa, że w tym tygodniu zajmuję się obsadą serialu o policjantach.
Bosch patrzył, jak Edgar upija łyk herbaty i krzywi się.
– To mieszanka – powiedziała Sheila Delacroix. – Truskawkowa i darjeeling. Smakuje panu?
Edgar odstawił kubek na podkładkę.
– Bardzo dobra.
– Pani Delacroix? Skoro pracuje pani w branży rozrywkowej, może znała pani przypadkiem Nicholasa Trenta?
– Proszę mówić mi Sheila. Hm, to nazwisko: Trent… Brzmi znajomo, ale nie potrafię go skojarzyć. To aktor, czy pracuje przy obsadzie?
– Ani to, ani to. To człowiek, który mieszkał przy Wonderland Avenue. Był scenografem… to znaczy, dekoratorem planu.
– Och, ten z telewizji. Ten, który się zabił. Och, nic dziwnego, że nazwisko wydało mi się znajome.
– A zatem nie znała go pani z pracy?
– Nie, wcale.
– No dobrze. I tak nie powinienem o to pytać. Zboczyliśmy z tematu. Zacznijmy od pani brata. Proszę nam opowiedzieć o Arthurze. Ma pani jakieś jego zdjęcie, które moglibyśmy zobaczyć?
– Tak – powiedziała, wstała i okrążyła zajmowany przez Boscha fotel. – To on.
Podeszła do sięgającego pasa sekretarzyka, którego Harry wcześniej nie zauważył. Stały na nim oprawione w ramki fotografie, prawie tak samo jak na kominku u Julii Brasher. Sheila wybrała jedną i podała Harry'emu.
W ramce było zdjęcie chłopca i dziewczynki, siedzących na schodach – tych samych, po których detektywi weszli przed zastukaniem do drzwi. Chłopiec był o wiele drobniejszy od dziewczynki. Oboje uśmiechali się do obiektywu jak dzieci, którym kazano to zrobić – widać było mnóstwo zębów, ale nie uniesione kąciki ust.
Harry przekazał fotografię Edgarowi i popatrzył na Sheilę Delacroix, która wróciła na sofę.
– Te schody… Zdjęcie zrobiono tutaj?
– Tak, tu się wychowaliśmy.
– Zniknął właśnie stąd?
– Tak.
– Czy w domu są jeszcze jakieś jego rzeczy?
Sheila Delacroix uśmiechnęła się ze smutkiem i pokręciła głową.
– Nie, nic już nie ma. Przekazałam rzeczy na kiermasz w kościele. Dawno temu.
– W jakim kościele?
– Kościele Natury Wilshire.
Bosch ograniczył się do kiwnięcia głową.
– To oni nie pozwalają pani pić kawy? – zapytał Edgar.
– Niczego, w czym jest kofeina.