– Atrakcyjna kobieta – ocenił lekarz.
Bosch przemilczał te słowa, zastanawiając się, czy lekarz wypowiedział je, bo widział, jakie wrażenie wywarła na nim Julia Brasher. Nie chciał, żeby czytano w nim jak w otwartej księdze.
– W porządku, doktorze – powiedział. – Niech pan spuści psa. Postaram się za nim nadążyć.
Guyot zdjął smycz, klepiąc sukę po boku.
– Biegnij po kość, malutka! Przynieś kość! Szybko!
Pies przemknął przez parcelę i zniknął z pola widzenia, nim Bosch zdążył zrobić choć krok. O mało się nie roześmiał.
– Hm, najwidoczniej miał pan rację, doktorze.
Odwrócił się, żeby upewnić się, że radiowóz odjechał i Julia Brasher nie widziała psiego sprintu.
– Mam zagwizdać?
– Nie. Pójdę tam i rozejrzę się. Zobaczę, może zdołam ją odszukać.
Włączył latarkę.
Rozdział 3
W lesie zrobiło się ciemno na długo przed zachodem słońca. Utworzony przez kępę wysokich sosen kalifornijskich baldachim zatrzymywał większość światła. Bosch piął się po stoku w stronę, skąd dobiegał odgłos buszującego w zaroślach psa; cały czas przyświecał sobie latarką. Przedzieranie się przez chaszcze było trudne i czasochłonne. Ziemię pokrywała trzydziestocentymetrowa warstwa sosnowego igliwia, często zapadająca się pod nogami. By nie stracić równowagi, Harry chwytał się gałęzi i wkrótce całe dłonie miał ubrudzone żywicą.
Pokonanie trzydziestu metrów wzniesienia zabrało mu dziesięć minut. Teren stał się wreszcie równiejszy, a ponieważ rosło tu mniej drzew, poprawiło się oświetlenie. Bosch rozejrzał się za suką, ale jej nie zobaczył.
– Doktorze?! – zawołał w stronę ulicy, chociaż stracił już Guyota z oczu. – Słyszy mnie pan?
– Tak, słyszę.
– Niech pan zagwiżdże na psa.
Dobiegł go trójtonowy gwizd: wyraźny, lecz bardzo cichy, przedzierający się przez drzewa z równym trudem jak światło słońca. Bosch spróbował go naśladować i po kilku próbach uznał, że wreszcie mu się udało, lecz pies się nie pojawił.
Ruszył dalej po równym terenie, bo był pewien, że jeśli ktoś chciał pogrzebać lub porzucić ciało, zrobił to na płaskim gruncie, a nie na stromym stoku. Dotarł do kępy akacji. Natychmiast trafił na miejsce, w którym ziemię niedawno rozgrzebywano, zupełnie jakby kopało tu zwierzę lub… człowiek. Bosch odsunął stopą na bok trochę gleby i gałązek – aż zdał sobie sprawę, że to nie patyki.
Kucnął i w świetle latarki przyjrzał się krótkim, brunatnym kościom, rozrzuconym na obszarze średnicy trzydziestu centymetrów. Ocenił, że patrzy na leżące osobno kości palców. Małej dłoni. Dziecięcej.
Wstał. Dotarło do niego, że rozpraszało go myślenie o Julii Brasher. Nie zabrał ze sobą wyposażenia do zbierania kości. Wzięcie ich w dłoń i zniesienie ze wzgórza stanowiłoby pogwałcenie wszystkich reguł zabezpieczania śladów.
Uniósł zawieszony na sznurowadle polaroid i zrobił z bliska zdjęcie kości. Cofnął się i wykonał zdjęcie zakątka pod akacjami.
Usłyszał dobiegający z oddali cichy gwizd doktora Guyota. Bosch przystąpił do rozwieszania plastikowej taśmy do znakowania miejsca przestępstwa. Przywiązał krótki odcinek do pnia jednej z akacji, a następnie rozciągnął wstęgę wokół drzew. Zastanawiał się, jak zabierze się do pracy następnego ranka; wycofał się spod osłony drzew i rozejrzał za czymś do oznakowania tego miejsca, tak by było widoczne z góry. Wypatrzył kępkę szałwii i owinął ją kilkakrotnie taśmą.
Gdy skończył, było już niemal ciemno. Raz jeszcze rozejrzał się pobieżnie po okolicy, ale zdawał sobie sprawę, że poszukiwania w świetle latarki na niewiele się zdadzą, a teren i tak trzeba rano dokładnie przeszukać.
Zaczął odcinać małym scyzorykiem, umocowanym do kółka z kluczami, ponadmetrowe kawałki taśmy. Po drodze na dół przywiązywał je mniej więcej w równych odstępach do gałęzi i krzewów. Gdy znalazł się bliżej ulicy, dobiegły go głosy, co pomogło mu określić, gdzie się znajduje. W pewnym miejscu grunt gwałtownie osunął mu się pod nogami. Harry przewrócił się, zjechał w dół i uderzył silnie w podstawę pnia sosny. Trafił w nią brzuchem, rozdzierając koszulę i paskudnie kalecząc bok.
Nie ruszał się przez kilka sekund. Podejrzewał, że mogły mu pęknąć żebra po prawej stronie. Oddychał z trudem, bolało jak diabli. Jęknął głośno i podniósł się powoli, przytrzymując się pnia.
Wytężył słuch, by ponownie się zorientować się skąd dobiega ją głosy.
Wkrótce dotarł do ulicy, gdzie czekał na niego doktor Guyot z psem i drugim mężczyzną. Obydwaj wyglądali na zaszokowanych widokiem krwi na koszuli Boscha.
– O rany, co się stało? – zawołał Guyot.
– Nic. Przewróciłem się.
– Pańska koszula… Jest na niej krew.
– Tak to już bywa w tym zawodzie.
– Pozwoli pan, że obejrzę.
Lekarz ruszył w jego stronę, ale Bosch uniósł rękę.
– Nic mi nie jest. Kto to?
– Jestem Victor Ulrich – odparł drugi mężczyzna. – Mieszkam tutaj. – Wskazał dom sąsiadujący z pustą posesją. Bosch skinął głową. – Wyszedłem tylko zobaczyć, co się dzieje.
– No, na razie nic się nie dzieje, ale mamy tam miejsce przestępstwa. Albo będziemy mieli. Pracę zaczniemy pewnie dopiero jutro rano. Proszę panów jednak, byście tam nie wchodzili i nikomu o tym nie mówili, dobrze? – Obaj sąsiedzi pokiwali głowami. – I niech pan przez kilka dni nie spuszcza psa ze smyczy, doktorze. Muszę wracać do samochodu, żeby zadzwonić. Panie Ulrich, na pewno będziemy chcieli jutro rano z panem porozmawiać. Będzie pan w domu?
– Pewnie. Przez cały dzień. Pracuję w domu.
– Co pan robi?
– Jestem pisarzem.
– W porządku. Do zobaczenia jutro.
Bosch ruszył w dół ulicy z Guyotem i psem.
– Naprawdę powinien pan pozwolić mi obejrzeć swoje obrażenia – upierał się lekarz.
– Nic mi nie będzie.
Bosch obejrzał się w lewo i wydało mu się, że w oknie mijanego domu szybko opadła zasłonka.
– To, jak pan się porusza przy chodzeniu, sugeruje, że żebro zostało uszkodzone – powiedział Guyot. – Może nawet je pan złamał. Niewykluczone, że więcej niż jedno.
Boschowi przypomniały się małe, cienkie kości, które niedawno widział pod akacjami.
– Złamałem czy nie, i tak nic pan na to nie poradzi – odrzekł.
– Mogę je obandażować. Będzie panu znacznie lżej oddychać. Mogę również opatrzyć tę ranę.