– Znalazłam.
Sheila Delacroix wróciła do salonu z kopertą i rozłożyła pożółkły dokument. Bosch przyjrzał mu się przez chwilę, po czym spisał nazwiska, daty urodzenia i numery ubezpieczenia społecznego rodziców.
– Dziękuję – powiedział. – Pani i Arthur mieliście tych samych rodziców, prawda?
– Oczywiście.
– No dobrze, Sheilo, dziękuję pani. Musimy już jechać. Skontaktujemy się, kiedy tylko będziemy mieli coś pewnego.
Wstał. Edgar zrobił to samo.
– Możemy wypożyczyć te zdjęcia? – zapytał Edgar. – Osobiście dopilnuję, żeby dostała je pani z powrotem.
– No dobrze, jeśli ich potrzebujecie.
Ruszyli do drzwi. Sheila im otworzyła i gdy byli na progu, Bosch zadał ostatnie pytanie:
– Zawsze tu pani mieszkała, Sheilo?
– Całe życie – przytaknęła. – Zostałam tu na wypadek, gdyby wrócił, rozumie pan? Na wypadek, gdyby nie wiedział, od czego zacząć, i wrócił tutaj.
Uśmiechnęła się, ale nie było w tym śladu wesołości. Harry pokiwał głową i wyszedł na zewnątrz za Edgarem.
Rozdział 25
Bosch podszedł do okienka, w którym sprzedawano bilety do muzeum, i powiedział, że ma umówione spotkanie z doktorem Williamem Golliherem z pracowni antropologicznej. Kobieta zadzwoniła i po kilku minutach zastukała w szkło, czym zwróciła na siebie uwagę stojącego w pobliżu strażnika. Gdy podszedł, poleciła mu zaprowadzić Boscha do laboratorium. Nie musiał płacić za wstęp.
Strażnik nie odzywał się ani słowem, gdy szli przez słabo oświetlone muzeum, mijając wystawę mamutów i całą ścianę wilczych czaszek. Bosch nigdy tu nie był, chociaż w dzieciństwie często jeździł na wycieczki do dołów asfaltowych w La Brea. Muzeum zbudowano właśnie dzięki nim – by pomieścić i zademonstrować wszystkie znaleziska, które wynurzyły się z trzewi ziemi w zbiornikach naturalnego asfaltu.
Gdy po otrzymaniu dokumentacji medycznej Arthura Delacroix Harry zadzwonił do Gollihera na telefon komórkowy, antropolog powiedział, że zajmuje się już inną sprawą i będzie mógł przyjechać do biura patologa w śródmieściu dopiero następnego dnia rano. Harry odparł, że nie może czekać. Golliher powiedział, że ma u siebie kopie prześwietleń i fotografii kości znalezionych przy Wonderland Avenue i jeśli Boschowi to odpowiada, może porównać je z dokumentacją i udzielić mu nieoficjalnej odpowiedzi.
Harry zgodził się na ten kompromis i pojechał do La Brea, podczas gdy Edgar został w komendzie wydziału Hollywood, by popracować przy komputerze i spróbować zlokalizować matkę Arthura i Sheili Delacroix oraz przyjaciela Arthura, Johnny'ego Stokesa.
Harry był ciekaw, nad jaką nową sprawą pracuje Golliher. Doły asfaltowe były czarną dziurą, w której w zamierzchłej przeszłości przez wieki ginęły zwierzęta. Wpadały do sadzawek i stawały się łupem innych bestii, które z kolei też tam wpadały i powoli tonęły – była to posępna reakcja łańcuchowa. Wydawało się, że w laboratorium wszędzie stały pudła z kośćmi. Pół tuzina ludzi w białych fartuchach trudziło się przy stołach nad oczyszczaniem i porównywaniem kości.
W laboratorium jedynie Golliher nie miał fartucha. Włożył inną koszulę hawajską, tym razem z papugami, i pracował przy stole w rogu pomieszczenia. Gdy Harry podszedł bliżej, zobaczył, że antropolog ma przed sobą dwie drewniane skrzynki z kośćmi. W jednej z nich znajdowała się czaszka.
– Witam, detektywie?
– Dzień dobry. Co to?
– Jest to, jak pan niewątpliwie poznaje, ludzka czaszka. Trochę ludzkich kości wydobyto dwa dni temu z asfaltu, który usunięto trzydzieści lat temu, by zrobić miejsce na to muzeum. Poproszono mnie, żebym się im przyjrzał, zanim muzeum wyda oświadczenie.
– Nie rozumiem. Są… stare czy mają tylko trzydzieści lat?
– Och, są bardzo stare. Dzięki metodzie radiowęglowej ustalono, że mają dziewięć tysięcy lat.
Bosch pokiwał głową. Czaszka i kości w drugiej skrzynce wyglądały, jakby były z mahoniu.
– Niech pan się przyjrzy – powiedział Golliher i wyjął czaszkę ze skrzynki.
Obrócił ją tak, by Harry mógł widzieć tył. Przesunął palcem dookoła gwiaździstego złamania blisko wierzchołka.
– Wygląda znajomo?
– Uderzenie tępym przedmiotem?
– Właśnie. Podobnie jak w pana sprawie. No i sam pan widzi. Delikatnie odłożył czaszkę do drewnianej skrzynki.
– Co widzę?
– Że niewiele się zmienia. Ta kobieta – przynajmniej myślimy, że to była kobieta – została zamordowana dziewięć tysięcy lat temu, a jej ciało prawdopodobnie wrzucono do smoły, żeby ukryć zbrodnię. Ludzka natura się nie zmienia. – Harry zapatrzył się na czaszkę. – Nie była pierwsza. – Przeniósł wzrok na antropologa. – W tysiąc dziewięćset czternastym roku znaleziono w smole kości – a właściwie prawie kompletny szkielet – innej kobiety. Miała takie samo gwiaździste złamanie w tym samym miejscu czaszki. Kości datowano później za pomocą węgla radioaktywnego na dziewięć tysięcy lat. Tyle samo co w jej przypadku. – Wskazał czaszkę w skrzynce.
– Twierdzi pan zatem, doktorze, że dziewięć tysięcy lat temu działał tu seryjny morderca?
– Nie sposób tego ustalić, detektywie. Mamy przecież tylko kości.
Bosch popatrzył raz jeszcze na czaszkę. Przypomniał sobie słowa Julii Brasher, iż w swojej pracy usuwał zło ze świata. Nie znała jednak prawdy, z której Harry już dawno zdawał sobie sprawę – iż prawdziwego zła nigdy nie da się usunąć ze świata. W najlepszym razie brodził w ciemnych wodach otchłani z dwoma przeciekającymi wiadrami w rękach.
– Ma pan jednak inne zmartwienia, prawda? – spytał Golliher, przerywając zadumę Boscha. – Przyniósł pan dokumentację szpitalną?
Harry postawił neseser na stole, otworzył go i podał Golliherowi teczkę. Następnie wyciągnął z kieszeni plik zdjęć wypożyczonych od Sheili Delacroix.
– Nie wiem, czy to pomoże, ale to ten chłopak – powiedział.
Golliher przejrzał szybko fotografie, zatrzymując się nad upozowanym portretem Arthura Delacroix w marynarce i krawacie. Podszedł do krzesła, przez którego oparcie przewieszono plecak. Odszukał teczkę z własną dokumentacją i wrócił do stołu. Otworzył ją i wyjął zdjęcie przedstawiające czaszkę z Wonderland Avenue. Trzymając obok siebie fotografie Arthura Delacroix i czaszki, porównywał je przez długą chwilę.
– Ukształtowanie wału nadoczodołowego i łuku jarzmowego wydają się podobne – powiedział wreszcie.
– Nie jestem antropologiem, doktorze.