Bosch przyglądał się uważnie małżonkom. Nic nie zdradzało, że o tym wiedzieli, byli wstrząśnięci.
– Och, mój Boże – powiedziała Audrey. – To znaczy, że cały czas, kiedy tam mieszkaliśmy, na górze był ktoś pochowany? Nasze dzieci się tam bawiły. Kogo zabito?
– Dziecko. Dwunastoletniego chłopca. Nazywał się Arthur Delacroix. Czy to nazwisko coś państwu mówi?
Mąż i żona przeszukali pamięć, popatrzyli po sobie, porównując wyniki, i równocześnie pokręcili głowami.
– Nie znaliśmy nikogo takiego – powiedział Don Blaylock.
– Gdzie mieszkał? – zapytała Audrey Blaylock. – Chyba nie w sąsiedztwie.
– Nie, w okolicy Miracle Mile.
– Brzmi to strasznie – odparła Audrey. – Jak zginął?
– Został pobity na śmierć. Jeśli to państwu nie przeszkadza… to znaczy, wiem, że to was interesuje, ale muszę najpierw zadać pytania.
– Och, przepraszam – powiedziała Audrey. – Niech pan pyta dalej. Co jeszcze możemy panu powiedzieć?
– Cóż, staramy się opracować profil ulicy – Wonderland Avenue – w owym okresie. Rozumieją państwo: kto był kim i gdzie mieszkał. W gruncie rzeczy to rutynowe postępowanie. – Harry uśmiechnął się i natychmiast zorientował, że nie wypadło to szczerze. – Jak na razie, mamy z tym duże kłopoty. W sąsiedztwie zaszły od tamtej pory wielkie zmiany. W istocie jedyni mieszkańcy, którzy wciąż tam mieszkają od tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego roku, to doktor Guyot i człowiek nazwiskiem Hutter mający dom na końcu ulicy.
– Och, Paul. – Audrey uśmiechnęła się ciepło. – Jest taki miły. Wciąż dostajemy od niego kartki świąteczne – od czasu kiedy umarła jego żona. – Harry pokiwał głową. – Oczywiście był dla nas za drogi. Przeważnie zabieraliśmy dzieci do przychodni. Jeśli jednak w wolne dni wydarzyło się coś nagłego albo kiedy Paul był w domu, nigdy się nie wahał. Niektórzy lekarze boją się w dzisiejszych dniach cokolwiek zrobić ze strachu, że zostaną… Przepraszam, rozgadałam się jak mój mąż, a przecież nie przyjechał pan po to, żeby tego słuchać.
– Nic się nie stało, pani Blaylock. Hm, wspomniała pani o waszych dzieciach. Słyszałem od niektórych sąsiadów, że je adoptowaliście, zgadza się?
– Och, tak – odparła. – Don i ja przygarnialiśmy dzieci przez dwadzieścia pięć lat.
– To wspaniałe… to, co państwo robili. Podziwiam to. Ile dzieci łącznie wzięliście?
– Trudno je wszystkie zliczyć. Niektóre były u nas całe lata, niektóre tylko kilka tygodni. Mnóstwo z nich trafiło do nas, bo sąd rodzinny miał akurat taką zachciankę. Pękało mi serce, kiedy zaczynaliśmy z dzieckiem, no, wie pan, staraliśmy się, żeby czuło się bezpiecznie w domu, a potem sąd wydawał nakaz, żeby wracało do domu, drugiego rodzica czy jeszcze gdzie indziej. Zawsze mówiłam, że trzeba mieć wielkie serce, a zarazem twarde, żeby przygarniać dzieci.
Popatrzyła na męża i pokiwała głową. Odpowiedział jej tym samym i ujął ją za rękę. Przeniósł wzrok z powrotem na detektywa.
– Kiedyś je policzyliśmy – powiedział. – Łącznie mieliśmy u siebie na krócej lub dłużej trzydzieścioro ośmioro dzieci. Realistycznie możemy jednak powiedzieć, że wychowaliśmy siedemnaścioro z nich. Były to dzieci mieszkające z nami wystarczająco długo, żeby wywarło to na nie jakiś wpływ. Wie pan, od dwóch lat w górę… Jedno z nich mieszkało z nami czternaście lat.
Odwrócił się w stronę ściany za kanapą i zdjął z niej fotografię chłopca o szczupłej budowie ciała w grubych okularach i w wózku na kółkach. Chłopiec miał zgięte pod kątem ostrym nadgarstki i krzywy uśmiech.
– To Benny – powiedział Blaylock.
– Zdumiewające.
Wyjął z kieszeni notes i otworzył go na czystej stronie. Sięgnął po długopis w momencie, gdy odezwał się jego telefon komórkowy.
– Do mnie – powiedział. – Proszę się tym nie przejmować.
– Nie odbierze pan? – zapytał Blaylock.
– Można zostawić wiadomość. Nie sądziłem, że tu w górach w ogóle będzie sygnał.
– Tak, mamy nawet telewizję.
Harry popatrzył na mężczyznę i zorientował się, że chyba mimowolnie go uraził.
– Przepraszam, nie chciałem powiedzieć nic uszczypliwego. Zastanawiam się, czy mogliby mi państwo powiedzieć, które z dzieci były u państwa w tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym roku.
Minęła chwila, podczas której małżonkowie przyglądali się sobie bez słowa.
– Czy któreś z naszych dzieci jest w to zamieszane? – spytała Audrey.
– Nie wiem, proszę pani. Nie wiem, kto mieszkał u państwa. Jak powiedziałem, staramy się tylko opracować profil sąsiedztwa. Musimy wiedzieć dokładnie, kto tam mieszkał. Od tego wyjdziemy.
– Hm, na pewno Wydział Opieki nad Nieletnimi może panu pomóc.
– Właściwie nazywa się teraz inaczej: Wydział Służb Dziecięcych. Poza tym mogliby nam pomóc najwcześniej w poniedziałek, pani Blaylock. Chodzi jednak o zabójstwo i potrzebujemy tych informacji natychmiast.
Znów nastąpiła pauza i ponownie małżonkowie patrzyli po sobie.
– Cóż – powiedział w końcu Don Blaylock – ciężko będzie przypomnieć sobie, kto mieszkał z nami w danym momencie. Z niektórymi nie ma problemu, na przykład z Bennym, Jodi i Frances. Co rok mieliśmy jednak takie dzieci, o jakich mówiła Audrey: zostawiano je u nas na jakiś czas, a potem zabierano. Z nimi najtrudniej. Zobaczmy, tysiąc dziewięćset osiemdziesiąty…
Wstał i odwrócił się, żeby móc widzieć wszystkie fotografie na ścianie. Wskazał na jedną z nich, przedstawiającą czarnoskórego chłopca w wieku około ośmiu lat.
– To William. Był tu w tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym. On…
– Nie, nie było go – powiedziała Audrey. – Trafił do nas w osiemdziesiątym czwartym. Nie pamiętasz, kiedy była olimpiada? Zrobiłeś mu pochodnię z cynfolii.
– Ach tak, w osiemdziesiątym czwartym.
Harry wychylił się naprzód w fotelu. Przy ogniu zaczynało się mu robić za ciepło.
– Zacznijmy od trójki, o której państwo wspomnieli. Benny'ego i pozostałej dwójki. Jak się dokładnie nazywali?
Usłyszał ich nazwiska, ale kiedy zapytał, jak można się z nimi skontaktować, dostał numery telefonów obu dziewczynek, lecz nie Benny'ego.
– Benny zmarł sześć lat temu – powiedziała Audrey. – Na stwardnienie rozsiane.
– Przykro mi.
– Był nam bardzo bliski.
Harry pokiwał głową i odczekał stosowną chwilę w milczeniu.
– Hm, kto jeszcze? Nie prowadziliście dokumentacji, kto u was był i jak długo?
– Prowadziliśmy, ale nie mamy jej tutaj – powiedział Blaylock. – Jest w magazynie w Los Angeles. – Nagle pstryknął palcami. – Wie pan, mamy listę nazwisk wszystkich dzieci, którym pomogliśmy lub próbowaliśmy pomóc, tyle że nie ułożoną chronologicznie. Pewnie moglibyśmy część wykluczyć, ale czyby to panu się na coś przydało?