Edgar podszedł do niego z tyłu.
– Co o tym myślisz?
– Nieważne, co ja myślę – odrzekł Bosch. – Nie żyje. Teraz to problem zespołu do spraw użycia broni.
– Teraz to zamknięta sprawa, partnerze. Chyba nie musimy się już martwić, czy prokuratura wniesie oskarżenie.
Bosch pokiwał głową. Wiedział, że odbędzie się zamykające dochodzenie i trzeba będzie uzupełnić papierkową robotę, ale śledztwo się skończyło. Ostatecznie zostanie uznane za „zamknięte w inny sposób” – czyli bez procesu i skazania, ale i tak zaliczone do spraw rozwiązanych.
– Pewnie nie – powiedział. Edgar klepnął go w ramię.
– Nasza ostatnia wspólna sprawa, Harry. Jesteśmy górą.
– No. Powiedz mi coś: wspominałeś podczas porannej odprawy o prokuratorze i tym, że sprawca był nieletni?
– Taa, mogłem coś takiego powiedzieć – odrzekł po długiej chwili Edgar.
– Mówiłeś, że kręcimy się w kółko, tak jak mnie? Że prokurator pewnie nawet nie wniesie oskarżenia przeciwko Stokesowi?
– No, mogłem o tym wspomnieć. Dlaczego pytasz?
Nie odpowiedział. Wyprostował się i podszedł do okna. Zobaczył budynek Capitol Records, a w oddali godło Hollywood na szczycie wzgórza.
Kilka przecznic od hotelu na ścianie budynku wymalowano reklamę antytytoniową: kowboja z obwisłym papierosem w ustach wraz z ostrzeżeniem, że palenie powoduje impotencję.
Bosch odwróci! się do Edgara.
– Popilnujesz, dopóki nie przyjedzie zespół do spraw użycia broni?
– No, pewnie. Będą wkurzeni, że muszą się wdrapać dwanaście pięter. – Bosch skierował się do wyjścia. – Dokąd idziesz, Harry?
Wyszedł bez odpowiedzi. Ruszył do klatki schodowej po przeciwnej stronie budynku, by na pewno nie dogonić schodzących policjantów.
Rozdział 53
Żywi członkowie tego, co niegdyś było rodziną, tworzyli ostrokątny trójkąt wokół grobu na zboczu cmentarza Forest Lawn. Sheila Delacroix stała po jednej stronie trumny, a matka – po przeciwnej. Obie otworzyły czarne parasolki, by uchronić się przed mżawką, która zaczęła padać jeszcze przed świtem. Ojciec stał z gołą głową i mókł, ale żadna z kobiet nie zrobiła najmniejszego ruchu, by przygarnąć go pod parasolkę.
Odgłos deszczu i szum z pobliskiej autostrady zagłuszały większość słów wynajętego kaznodziei, tak że Bosch w zasadzie nic nie słyszał. On też nie miał parasola; obserwował pogrzeb z oddali, skrywszy się pod dębem. Uznał za ironię losu, że chłopiec był chowany na wzgórzu i w deszczu.
Zadzwonił do biura patologa, żeby dowiedzieć się, które przedsiębiorstwo zajmuje się pochówkiem i w ten sposób trafił na Forest Lawn. Dowiedział się, że po szczątki chłopca zgłosiła się jego matka i to ona zaplanowała ceremonię. Bosch przyjechał na pogrzeb zarówno z powodu chłopca, jak i dlatego, że chciał znów zobaczyć się z jego matką.
Trumna Arthura Delacroix wyglądała, jakby wykonano ją dla dorosłej osoby. Była lśniąco szara i miała polerowane chromowane poręcze. Jak na trumnę, była piękna niczym świeżo nawoskowany samochód. Deszcz perlił się na jej powierzchni i ściekał do grobu. Była jednak za duża jak na same kości, i to w jakiś sposób dręczyło Harry'ego. Przypominało to dziecko w niedopasowanym ubraniu, które niewątpliwie dostało po kimś innym. Zawsze mówiło to coś o takim dziecku: że cierpiało niedostatek. Że było drugie w kolejności.
Gdy deszcz rozpadał się bardziej, kaznodzieja uniósł parasol, drugą ręką podtrzymując otwarty modlitewnik. Kilka wierszy dotarło do Harry'ego bez przeszkód. Kaznodzieja mówił o czekającym Arthura królestwie niebieskim. Przypomniało to Boschowi niewzruszoną wiarę Gollihera mimo okropieństw, jakie widział i dokumentował każdego dnia. Dla Boscha wyrok w tej sprawie jeszcze nie zapadł. Na razie wciąż był jeszcze obywatelem ziemskiego królestwa.
Zauważył, że trzej członkowie rodziny nie patrzą na siebie. Gdy opuszczono trumnę i kaznodzieja ostatni raz nakreślił znak krzyża, Sheila odwróciła się i ruszyła w stronę alejki do parkowania. Nie dała w ogóle poznać po sobie, że dotarła do niej obecność rodziców.
Samuel natychmiast ruszył jej śladem. Gdy Sheila obejrzała się i zobaczyła go za sobą, przyspieszyła kroku. Wreszcie po prostu upuściła parasolkę i zaczęła biec. Dotarła do samochodu i odjechała, nim ojciec zdążył ją dogonić.
Samuel patrzył, jak wóz córki przejeżdża przez wielki cmentarz i wreszcie znika za bramą. Potem zawrócił po upuszczoną parasolkę. Zaniósł ją do swojego samochodu i też odjechał.
Bosch obejrzał się na grób. Kaznodziei już nie było. Rozejrzawszy się, Harry wypatrzył znikający za szczytem wzniesienia czarny parasol. Nie miał pojęcia, dokąd poszedł kaznodzieja; może czekał go tam drugi pogrzeb.
Przy grobie została tylko Christine Waters. Harry patrzył, jak zmawia w duchu modlitwę i rusza w stronę dwóch pozostałych samochodów. Ruszył pod takim kątem, by ich drogi się przecięły. Gdy zbliżył się, popatrzyła na niego spokojnie.
– Jestem zaskoczona, że pana tu widzę, detektywie.
– Dlaczego?
– Czy detektywi nie powinni być wyniośli i emocjonalnie niezaangażowani? Przybycie na pogrzeb to dowód więzi uczuciowej, nie sądzi pan? Zwłaszcza na pogrzeb w deszczowy dzień.
Wyrównał z nią krok. Pozwoliła mu skryć się pod parasolką.
– Dlaczego zgłosiła się pani po szczątki? – zapytał. – Dlaczego pani się tym zajęła? – Wskazał na grób za nimi.
– Bo uznałam, że nikt inny tego nie zrobi.
Dotarli do drogi. Harry zaparkował przed jej samochodem.
– Do widzenia, detektywie – powiedziała i odeszła.
– Mam coś dla pani.
Otworzyła drzwi i popatrzyła na niego.
– Co takiego?
Uchylił drzwi, otworzył bagażnik i też przeszedł między samochodami. Christine Waters zamknęła parasolkę, wrzuciła ją do wozu i podeszła do Harry'ego.
– Ktoś mi kiedyś powiedział, że życie to dążenie do jednego celu: zbawienia. Poszukiwanie odkupienia.
– Za co?
– Za wszystko. Za cokolwiek. Wszyscy chcemy przebaczenia.
Uniósł pokrywę bagażnika i wyjął z niej tekturowe pudło.
Wyciągnął je w stronę Christine.
– Niech pani pomoże tym dzieciom.
Christine nie wzięła pudełka. Zamiast tego uchyliła pokrywkę i zajrzała do środka. Były w nim spięte gumkami pliki kopert i leżące luzem zdjęcia. Na wierzchu leżało zdjęcie patrzącego w przestrzeń chłopca z Kosowa. Christine sięgnęła do pudełka.