– Żałuję – mruknął wiedźmin. – Ale wiesz… Nie mogłem, bo Yennefer… Sam rozumiesz…
– Pewnie, że rozumiem – rzekł Jaskier. – Dlatego się nie żenię.
VIII
Z kuchni zamkowej dobiegały brzęki saganów, wesołe śmiechy i przyśpiewki. Wyżywienie całej bandy gości stanowiło niejaki problem, bo król Herwig praktycznie służby nie posiadał. Obecność czarodziejów także
nie rozwiązywała sprawy, bo w drodze powszechnego consensusu postanowiono jeść naturalnie i zrezygnować z kulinarnych czarów. Skończyło się więc tym, że Nenneke zagoniła do pracy kogo tylko mogła. Z początku nie było to łatwe – ci, których kapłanka dopadała, o pracach kuchennych pojęcia nie mieli, a ci, którzy mieli, uciekli. Nenneke znalazła jednak niespodziewaną pomoc w osobach Gardenii Biberveldt i hobbitek z jej świty. Znakomitymi i sympatycznymi we współpracy kucharkami okazały się też, o dziwo, wszystkie cztery nierządnice z grupy Jaskra.
Z zaopatrzeniem kłopot był mniejszy. Freixenet i książę Agloval zorganizowali polowanie i dostarczyli nieco grubszej dziczyzny. Braenn i jej córkom wystarczyło dwóch godzin na zapełnienie kuchni dzikim ptactwem, bo nawet najmłodsza z driad, Kashka, umiała nad podziw zręcznie obchodzić się z łukiem. Król Herwig, który uwielbiał rybołówstwo, wypływał bladym świtem na jezioro i przywoził szczupaki, sandacze i ogromne okonie. Towarzyszył mu zwykle Loki, młodszy syn Cracha an Craite. Loki znał się na rybactwie i łodziach, a ponadto bywał o świcie osiągalny, albowiem podobnie jak Herwig nie pił.
Dainty Biberveldt i jego krewni, wspomagani przez dopplera Tellico, zajmowali się dekoracją sal i komnat. Do zmywania i sprzątania zagoniono zaś obu proroków, treserkę krokodyli, rzeźbiarza w marmurze i wiecznie pijane medium płci żeńskiej.
Opiekę nad piwniczką i trunkami początkowo powierzono Jaskrowi i jego kolegom-poetom, ale okazało się to strasznym błędem. Bardów przepędzono więc, a klucze oddano Freyi, przyjaciółce Myszowora. Jaskier i poeci całymi dniami przesiadywali pod drzwiami do loszku i starali się wzruszyć Freyę miłosnymi balladami, na które jednak wyspiarka miała równie dużą odporność jak na alkohol.
Geralt uniósł głowę, wyrwany z drzemki stukiem kopyt na kamieniach podwórca. Zza przytulonych do muru krzewów wyłoniła się lśniąca od wody Kelpie z Ciri w siodle. Ciri nosiła swój czarny kostium, a na plecach miała miecz, słynny Gveir, zdobyty w pustynnych katakumbach Korath.
Przez chwile patrzyli na siebie w milczeniu, po czym dziewczyna trąciła klacz piętą, podjechała bliżej. Kelpie schyliła łeb, chcąc dosięgnąć wiedźmina zębami, ale Ciri powstrzymała ją ostrym szarpnięciem wodzy.
– Wiec to dziś – odezwała się wiedźminka, nie zsiadając. – Dziś, Geralt.
– Dziś – potwierdził, opierając się o mur.
– Cieszę się – powiedziała niepewnie. – Myślę… Nie, jestem pewna, że będziecie szczęśliwi, i cieszę się…
– Zsiądź, Ciri. Porozmawiajmy.
Dziewczyna potrząsnęła głową, odrzucając włosy do tyłu, za ucho. Geralt widział przez chwilę rozległą, brzydką bliznę na jej policzku – pamiątkę tamtych strasznych dni. Ciri pozwoliła, by włosy odrosły jej do ramion i zczesywała je tak, by ukrywać szramę, ale zapominała często.
– Wyjeżdżam, Geralt – powiedziała. – Zaraz po uroczystości.
– Zsiądź, Ciri.
Wiedźminka zeskoczyła z siodła, usiadła obok. Geralt objął ją. Ciri przytuliła mu głowę do ramienia.
– Wyjeżdżam – powtórzyła.
Milczał. Słowa cisnęły mu się na usta, ale nie było wśród tych słów żadnego, które mógłby uznać za właściwe. Za potrzebne. Milczał.
– Wiem, co myślisz – powiedziała wolno. – Myślisz, że uciekam. Masz racje.
Milczał. Wiedział.
– Nareszcie po tylu latach, macie siebie. Yen i ty. Należy wam się szczęście, spokój. Dom. Ale mnie to przeraża, Geralt. Dlatego… uciekam.
Milczał. Myślał o własnych ucieczkach.
– Wyruszam zaraz po uroczystości – powtórzyła Ciri. – Chcę znowu widzieć gwiazdy nad traktem, chcę gwizdać wśród nocy balladę Jaskra. I pragnę walki, tańca z mieczem, pragnę ryzyka, pragnę rozkoszy, jaką daje zwycięstwo. I pragnę samotności. Rozumiesz mnie?
– Oczywiście, że cię rozumiem, Ciri. Jesteś moją córką, jesteś wiedźminką. Zrobisz to, co musisz zrobić. Ale jedno muszę ci powiedzieć. Jedno. Nie uciekniesz, chociaż będziesz uciekać.
– Wiem – przytuliła się mocniej. – Ciągle jeszcze mam nadzieję, że kiedyś… Jeśli poczekam, jeśli będę cierpliwa, to i dla mnie nastanie kiedyś taki piękny dzień… Taki piękny dzień… Chociaż…
– Co, Ciri?
– Nigdy nie byłam ładna. A z tą blizną…
– Ciri – przerwał jej. – Jesteś najpiękniejszą dziewczyną świata. Zaraz po Yen, ma się rozumieć.
– Och, Geralt…
– Jeśli mi nie wierzysz, spytaj Jaskra.
– Och, Geralt.
– Dokąd…
– Na Południe – przerwała natychmiast, odwracając twarz. – Kraj jeszcze dymi tam po wojnie, trwa odbudowa, ludzie walczą o przetrwanie. Potrzebują ochrony i obrony. Przydam się. I jeszcze jest pustynia Korath… Jest jeszcze Nilfgaard. Mam tam moje rachunki. Mamy tam rachunki do wyrównania, Gveir i ja…
Zamilkła, twarz jej stwardniała, zielone oczy zwęziły się, usta wykrzywił zły grymas. Pamiętam, pomyślał Geralt, pamiętam. Tak, to było wtedy, na śliskich od krwi schodach zamczyska Rhys-Rhun, gdy walczyli ramię w ramię, on i ona, Wilk i Kotka, dwie maszyny do zadawania śmierci, nieludzko szybkie i nieludzko okrutne, bo doprowadzone do ostateczności, rozwścieczone, przyparte do muru. Tak, wtedy Nilfgaardczycy cofnęli się, zdjęci grozą, przed blaskiem i świstem ich kling, a oni poszli wolno w
dół, w dół schodami zamczyska Rhys-Rhun, mokrymi od krwi. Poszli oparci o siebie, złączeni, a przed nimi szła śmierć, śmierć w dwóch jasnych ostrzach mieczy. Zimny, spokojny Wilk i szalona Kotka. Błysk klingi, krzyk, krew, śmierć… Tak, to było wtedy… Wtedy…
Ciri ponownie odrzuciła włosy do tyłu, a wśród popielatych kosmyków zalśnił śnieżną bielą szeroki pas u skroni.
Wtedy zbielały jej włosy.
– Mam tam moje rachunki – syknęła. – Za Mistle. Za moją Mistle. Pomściłam ją, ale za Mistle nie wystarczy jedna śmierć.
Bonhart, pomyślał. Zabiła go, nienawidząc. Och, Ciri, Ciri. Stoisz nad przepaścią, córeczko. Za twoją Mistle nie wystarczy tysiąc śmierci. Strzeż się nienawiści, Ciri, ona żre jak rak.
– Uważaj na siebie – szepnął.
– Wole uważać na innych – uśmiechnęła się złowrogo. – To się bardziej sprawdza, na dłuższą metę.
Nie zobaczę jej już nigdy, pomyślał. Jeżeli odjedzie, nie zobaczę jej już nigdy.
– Zobaczysz – powiedziała i uśmiechnęła się, a był to uśmiech czarodziejki, nie wiedźminki. – Zobaczysz, Geralt.
Zerwała się nagle, wysoka i chuda jak chłopak, ale zwinna jak tancerka. Jednym skokiem znalazła się w siodle.
– Yaaa, Kelpie!!!
Spod kopyt klaczy trysnęły iskry, krzesane podkowami.
Zza muru wysunął się Jaskier, z lutnią przerzuconą przez ramię, dzierżąc w dłoniach dwa wielkie kufle piwa.
– Masz, napij się – powiedział, siadając obok. – Dobrze ci zrobi.
– Bo ja wiem? Yennefer zapowiedziała mi, że jeśli będzie ode mnie zalatywać…