— Naturalnie — zapewnił go Collins. — Gdybym nie miał klasy A, to co by u mnie robił Utylizator?
— Nie chciałem pana urazić — uspokoił go sennym głosem Leek. — Tak tylko zgaduję — wolno pokiwał głową. — Wy, ludzie klasy A, to sobie podróżujecie! Pan tutaj wrócił, żeby pisać powieść historyczną?
Collins tylko uśmiechnął się zagadkowo.
— No, będę leciał — powiedział Leek, ziewając jak najęty. — Dzień i noc na nogach. Już bym chyba wolał kamieniołomy. I zniknął w pół ziewnięcia.
Deszcz ciągle bębnił w dach. Z drugiej strony wywietrznika nadal dobiegało chrapanie, niczym nie zakłócone. Collins był znowu sam, sam ze swoją maszyną.
I z tysiącem dolarów w drobnych banknotach, rozsianych po całej podłodze. Czule poklepał Utylizator. Ci z klasą A rzeczywiście nieźle sobie żyli. Pan sobie czegoś życzy? Wystarczy wymówić życzenie i nacisnąć guzik. Nie ma wątpliwości, że prawdziwy właściciel tęskni za swoją maszynką.
Leek ostrzegał, że gość może próbować dobrać się do niego inną drogą. Tylko jaką?
A zresztą, co za różnica. Collins zgarnął banknoty, pogwizdując pod nosem. Wiedział, że dopóki ma spełniarkę życzeń, potrafi o siebie zadbać.
Kilka następnych dni przyniosło wielkie zmiany w życiu Collinsa. Z pomocą firmy przenosicielskiej Powha Minnile przetransportował Utylizator w głąb stanu Nowy Jork. Tam zakupił średniej wielkości górę w mało uczęszczanym zakątku Adirondaków. Ledwie dostał papiery do ręki, udał się w samo serce swojej posiadłości, o kilka mil od autostrady. Dwaj przenosiciele, pocąc się jak myszy, taszczyli Utylizator w ślad za nim, klnąc przy tym monotonnie, w miarę jak forsowali gąszcz.
— Postawić mi go tutaj i zjeżdżać — polecił Collins. Ostatnie dni znacznie wzmogły jego pewność siebie.
Przenosiciele westchnęli, nieco zdziwieni, i ulotnili się. Collins rozejrzał się dookoła. Ze wszystkich stron, jak okiem sięgnąć, otaczał go gęsty las brzozowo — sosnowy. Powietrze było słodkie i wilgotne. Ptaki ćwierkały radośnie w koronach drzew, od czasu do czasu przemknęła wiewiórka.
Natura! Collins zawsze kochał przyrodę. Miejsce było idealne pod budowę dużego, efektownego domu, z basenem, kortami tenisowymi, a nawet — czemu nie? — małym lotniskiem.
— Chcę mieć dom — oświadczył stanowczo Collins i wcisnął czerwony guzik.
Pojawił się człowiek w nienagannym szarym garniturze urzędnika i z pince-nez.
— Służę uprzejmie, sir — rzekł, patrząc po drzewach. — Jestem jednak zmuszony prosić o bardziej szczegółową specyfikację. Czy życzy pan sobie coś klasycznego — bungalow, ranczo, willa dwupoziomowa, dworek, zameczek lub pałac? Czy też model prymitywny typu igloo albo szałas? Jako A, może pan wymagać czegoś supernowoczesnego — może być Pół-Fronton, Nowość Rozwinięta, albo Zatopiona Miniatura.
— Coś podobnego — powiedział Collins. — Sam nie wiem. Co pan by proponował?
— Nieduży dworek — odparł tamten bez wahania. — Na ogół zaczyna się od niedużego dworku.
— Czyżby?
— Tak. Potem przeprowadzka w ciepły klimat i tam pałac.
Collins miał ochotę zadać więcej pytań, ale powstrzymał się. Wszystko szło jak po maśle. Tamci naprawdę brali go za A-legalnego właściciela Utylizatora. Nie było powodu, żeby pozbawiać ich iluzji.
— Niech pan się sam wszystkim zajmie — polecił Collins urzędnikowi.
— Naturalnie, sir — odparł tamten. — Zawsze to robię.
Przez resztę dnia Collins spoczywał na kanapie i popijał mrożone napoje, podczas gdy Towarzystwo Budowlane Maxima Olph materializowało sprzęt i stawiało mu dom.
Owocem tych działań była niewysoka budowla, licząca około dwudziestu pokoi, którą Collins ocenił jako skromną, uwzględniając okoliczności. Dom wzniesiono z materiałów najwyższej klasy, według projektów Moga z Degmy, wnętrza projektował Towige, basen — Mula, a ogród francuski — Vierien.
Do wieczora dzieło było ukończone, szczupła armia budowlanych zwinęła swój sprzęt i ulotniła się.
Collins zezwolił łaskawie, żeby szef kuchni przyrządził dla niego kolację. Następnie zasiadł w przestronnym, chłodnym salonie, aby rzecz całą przemyśleć. Przy nim, szumiąc łagodnie, przycupnął Utylizator.
Collins zapalił cheroota i wciągnął nosem aromat egzotycznego cygara. Na początek odrzucił wszelkie wyjaśnienia o charakterze nadprzyrodzonym. Wykluczył demony i diabły. Jego dom wzniesiony został przez normalne ludzkie istoty, które gadały, śmiały się i rzucały mięsem jak każda inna normalna ludzka istota. Utylizator był niczym więcej jak eksperymentalnym gadżetem, działającym na zasadach, których Collins nie rozumiał i na zrozumieniu których wcale mu nie zależało.
Czyżby aparat pochodził z obcej planety? Mało prawdopodobne. Kto by specjalnie dla Collinsa opanowywał język angielski?
Utylizator musiał zatem pochodzić z ziemskiej przyszłości. Ale jak trafił do Collinsa?
Collins rozparł się wygodnie i zaciągnął cygarem. Wypadki się zdarzają, pouczył sam siebie. Całkiem możliwe, że Utylizator po prostu osunął się w przeszłość. Potrafił przecież tworzyć coś z niczego, a to już była sprawa skomplikowana.
Cóż to musi być za wspaniała przyszłość, myślał Collins. Maszyny do spełniania życzeń! Co za kultura! Człowiekowi pozostawało do roboty tylko jedno: wymyślać życzenia. Hokus-pokus — i gotowe. Z czasem wyeliminują pewnie i ten czerwony przycisk. Wszelkie działanie manualnie stanie się zbyteczne.
Oczywiście będzie musiał bardzo uważać. Nadal przecież istniał prawowity właściciel, i reszta tych całych A. Na pewno będą próbowali odebrać mu maszynę. Może to klika rodowa…
Kątem oka dostrzegł jakiś ruch. Podniósł wzrok. Utylizator drżał jak listek na wietrze.
Collins podszedł do niego, surowo marszcząc brwi. Utylizator spowity był ledwie widocznym obłokiem pary. Aparat najwyraźniej się przegrzewał.
Czyżby Collins go przeforsował? Może kubeł wody…
Wtem zauważył, że Utylizator wyraźnie się zmniejsza. Miał już najwyżej dwie stopy kwadratowe powierzchni i kurczył się dalej na oczach Collinsa.
Właściciel! Albo cała kasta A! To musi być ten mikrotransfer, o którym mówił Leek. Collins zrozumiał, że jeżeli nie zdziała natychmiast, spełniarka życzeń skurczy się do nicości i zniknie.
— Służba pomocnicza Leeka! — zakomenderował. Pacnął guzik i szybko cofnął rękę. Maszyna była bardzo gorąca.
Leek zjawił się w kącie pokoju, ubrany w luźne portki i koszulkę gimnastyczną, z kijem golfowym w ręku.
— Czy musi mi pan przeszkadzać zawsze, kiedy…
— Niech pan działa! — wrzasnął Collins, wskazując na Utylizator, który mierzył już zaledwie stopę kwadratową powierzchni i dyszał dymną czerwienią.
— Ja tu nic nie poradzę — powiedział Leek. — Mam licencję tylko na ścianę czasu, a tu potrzebni są ludzie od mikrokontroli.
Poprawił uchwyt kija golfowego i już go nie było.
— Mikrokontrola! — zadysponował Collins i wyciągnął rękę w stronę guzika. Cofnął ją pośpiesznie. Czterocalowej szerokości Utylizator pałał czerwienią barwy wiśni. Guzik wielkości łebka od szpilki, był ledwo widoczny. Zjawiła się dziewczyna w rogowych okularach, z notesem w dłoni, i gotowym do notowania ołówkiem w drugiej.
— Z kim chciałby się pan skontaktować? — zapytała z niezmąconym spokojem.
— Pomocy, szybko! — ryknął Collins, patrząc, jak jego bezcenny Utylizator kurczy się i kurczy.
— Pan Vergon wyszedł na lunch — powiedziała dziewczyna, w zamyśleniu gryząc koniec ołówka. — Wystrefował się, nie mam z nim łączności.