Выбрать главу

Robert Sheckley

Coś za nic

Czy naprawdę usłyszał jakiś głos? Nie był tego pewien.

Odtwarzając całą sytuację chwilę później, Joe Collins przypomniał sobie, że leżał na swoim łóżku, zbyt zmęczony nawet na to, by zdjąć z nakrycia przemoczone buty. Gapił się bezmyślnie na sieć pęknięć na wilgotnym, żółtym suficie, obserwując jak pojedynczymi kroplami powoli i ponuro sączy się z nich woda.

To musiało stać się właśnie wtedy. Przy swoim łóżku Collins dostrzegł metaliczny błysk. Usiadł. Na podłodze, tam, gdzie przedtem zdecydowanie jej nie było, znajdowała się teraz maszyna.

Collins miał wrażenie, że właśnie w tym pierwszym momencie, w odruchu zaskoczenia, usłyszał bardzo odległy głos, który krzyknął:

— Spójrzcie tam! Tamten facet to zrobił!

Joe nie miał pewności co do głosu. Maszyna jednak niezaprzeczalnie tu była.

Collins uklęknął, by się jej przyjrzeć. Miała powierzchnię około metra kwadratowego i z cicha pomrukiwała. Jej obudowa pomalowana w szarawe nieregularne plamy nie miała na sobie nic oprócz czerwonego guzika na rogu i miedzianej płytki w samym środku. Tabliczka głosiła: utylitator klasy a, seria aa — 1256432. Poniżej zaś znajdował się napis: ostrzeżenie.

TEJ MASZYNY MOGĄ UŻYWAĆ WYŁĄCZNIE REPREZENTANCI KLASY A.

To wszystko.

Nie było gałek, tarcz, przełączników ani żadnych innych akcesoriów, które Collins kojarzył z maszynami. Tylko miedziana tabliczka, czerwony guzik i pomrukiwanie.

— Skąd przybyłaś? — spytał maszynę Collins. Jednak utylitator klasy A kontynuował pomrukiwanie. Joe w gruncie rzeczy nie oczekiwał jakiejkolwiek odpowiedzi. Siedząc na brzegu łóżka patrzył z namysłem na utylitator. Istniało teraz jedno pytanie: co należy z nim zrobić?

Ostrożnie dotknął czerwonego guzika, zdając sobie sprawę ze swojego braku doświadczenia w postępowaniu z maszynami, które pojawiają się znikąd. Zastanawiał się, co będzie, gdy włączy maszynę. Podłoga się pod nim otworzy? A może z sufitu zaczną opadać małe zielone ludziki?

Do stracenia miał jednak bardzo niewiele. Leciutko nacisnął guzik.

Nic się nie wydarzyło.

— W porządku. Zrób coś — powiedział Collins, czując się do głębi upokorzony. Utylitator dalej z cicha pomrukiwał.

No cóż, w ostateczności będzie mógł oddać go do lombardu. Uczciwy Charlie dałby co najmniej dolara za sam metal.

Joe spróbował podnieść utylitator. Maszyna nie poruszyła się nawet o milimetr. Spróbował ponownie, wytężając wszystkie siły, i udało mu się podnieść jeden z rogów urządzenia zaledwie o parę centymetrów. Opuścił je na podłogę i usiadł na łóżku, oddychając z trudem.

— Powinieneś dostarczyć tu przynajmniej dwóch facetów, żeby mi pomogli — powiedział Collins do utylitatora. Nagle pomrukiwanie stało się głośniejsze i maszyna zaczęła wibrować.

Collins obserwował ją, ale wciąż nic się nie działo. Tknięty przeczuciem wyciągnął rękę i nacisnął czerwony guzik.

Natychmiast pojawiło się dwóch barczystych mężczyzn ubranych w stroje robocze. Spojrzeli na utylitator, jakby szacując jego wagę.

— Dzięki Bogu, to ten mały model — powiedział jeden z nich. — Duże są paskudne, bo nijak nie da się ich uchwycić.

— To gorsze niż robota w kamieniołomach, no nie? — rzekł drugi.

Spojrzeli na Collinsa, który przyglądał im się już od jakiegoś czasu.

— W porządku, koleś, nie będziemy tu tak stali cały dzień — oznajmił w końcu pierwszy z mężczyzn. — Gdzie chcesz, żebyśmy go przenieśli?

— K… kim jesteście? — zdołał wychrypieć Collins.

— A czy wyglądamy na Flipa i Flapa? Jesteśmy facetami od transportu.

— Ale skąd przybyliście? — spytał Joe. — 1 dlaczego?

— Jesteśmy z firmy „Czarodziej i Spółka, Przeprowadzki Całodobowe” — odpowiedział mężczyzna. — A przybyliśmy tu, bo potrzebowałeś facetów od przeprowadzek, no nie? Gadaj więc, gdzie chcesz, żebyśmy go przenieśli?

— Na razie możecie sobie iść — oznajmił Collins. — Wezwę was później.

Faceci od przeprowadzek wzruszyli ramionami i rozpłynęli się. Przez ładnych parę minut Collins gapił się w miejsce, w którym przed chwilą stali. Potem zaczął wpatrywać się w utylitator klasy A, który znów z cicha pomrukiwał.

Utylitator? Joe pomyślał, że mógłby nadać mu lepszą nazwę.

Maszyna do spełniania życzeń.

Collins nie był szczególnie zaszokowany. Gdy pojawiają się naprawdę cudowne wydarzenia, jedynie tępe, prozaiczne indywidua nie są w stanie ich zaakceptować. Zaś Joe na pewno do takich nie należał. Był świetnie przygotowany do akceptowania cudów.

Większość swego dotychczasowego życia spędził wyrażając pobożne życzenia, mając nadzieję i modląc się o to, by zdarzył się mu jakiś cud. Będąc w szkole marzył o tym, że obudzi się pewnego poranka, dysponując zdolnością nauczenia się pracy domowej bez nudnej konieczności wertowania podręczników. W armii życzył sobie, by jakaś czarownica lub wróżka zmieniała rozkazy, oddelegowując go do opieki nad batalionową świetlicą, zamiast zmuszania do podporządkowywania się ścisłemu rygorowi żołnierskiej służby.

Wyszedłszy z wojska Joe unikał pracy, do której nie był przygotowany pod względem psychologicznym. Wałęsał się tu i tam, mając nadzieję, że pewnego dnia coś nakłoni kogoś niezmiernie bogatego, by zmienił swój testament, zostawiając Collinsowi wszystko, co posiada.

Tak naprawdę nigdy nie oczekiwał, że coś się wydarzy.

Jednak gdy rzeczywiście się zdarzyło, nie był zaskoczony.

— Chciałbym dostać tysiąc dolarów w nie oznakowanych banknotach o niewielkich nominałach — powiedział ostrożnie.

Gdy pomrukiwanie stało się głośniejsze, nacisnął guzik. Pojawiła się przed nim spora sterta przybrudzonych banknotów jedno-, pięcio- i dziesięciodolarowych. Nie wyglądały zbyt świeżo, ale niewątpliwie były to pieniądze.

Collins wyrzucił garść dolarów w powietrze, a potem z przyjemnością obserwował, jak opadają na podłogę. Położył się i zaczął robić plany na przyszłość.

Po pierwsze, powinien zabrać maszynę z Nowego Jorku, być może gdzieś w głąb stanu, gdzie nie będą go niepokoić wścibscy sąsiedzi. W przeciwnym wypadku trudno by mu było wypełnić formularz podatku dochodowego. A może, kiedy wszystko się już ustabilizuje, powinien wyjechać do któregoś z krajów Ameryki Środkowej lub…

W pokoju rozległ się podejrzany hałas.

Collins poderwał się na równe nogi. W ścianie pojawił się właśnie otwór, przez który ktoś usilnie się przepychał.

— Hej, ty, przecież niczego nie zamawiałem! — powiedział Collins do maszyny.

Otwór stał się większy i zaczął się z niego wyłaniać potężny mężczyzna z czerwonymi wypiekami na twarzy, posapujący z wściekłością.

W tym momencie Collins przypomniał sobie, że maszyny miewają zwykle swych właścicieli. A ktoś, kto dotychczas posiadał maszynę do spełniania życzeń, z pewnością nie pogodził się łatwo z jej stratą. Niewątpliwie jest gotów uczynić wszystko, by ją odzyskać. Prawdopodobnie nie cofnąłby się nawet przed…

— Obroń mnie! — krzyknął Collins do utylitatora i nacisnął czerwony guzik.

W tym momencie pojawił się niski, łysiejący mężczyzna w piżamie o krzykliwych kolorach, który ziewał ostentacyjnie.

— Sanisa-Leek, Ochrona Ścian Czasowych, Spółka z ograniczoną odpowiedzialnością — oznajmił, przecierając oczy. — Nazywam się Leek. Co mogę dla pana zrobić?

— Niech pan go stąd zabierze! — wrzasnął Collins. Człowiek o czerwonej twarzy, dziko machając rękami, przepchnął się już niemal przez otwór.