Leek wyjął z kieszeni swojej piżamy błyszczący kawałek metalu. Facet z wypiekami krzyknął:
— Proszę poczekać! Pan nie rozumie, o co chodzi! Ten człowiek…
Leek skierował kawałek metalu w jego stronę. Człowiek i czerwoną twarzą wrzasnął i przepadł. Po chwili zniknął również sam otwór.
— Czy pan go zabił? — spytał Collins.
— Oczywiście, że nie — odparł Leek, chowając kawałek metalu. — Po prostu odwróciłem kierunek jego przemieszczania się. Tą drogą nie będzie już nigdy próbował się tu dostać.
— To znaczy, że będzie mógł to zrobić jakąś inną drogą? — dopytywał się Joe.
— To możliwe — stwierdził Leek. — Będzie mógł spróbować mikrotransferu lub nawet animacji.
— Ten utylitator należy do pana? — spytał po chwili, spojrzawszy ostro na Collinsa.
— Oczywiście — odpowiedział Joe, czując jak pot występuje mu na czoło.
— I jest pan reprezentantem klasy A?
— Naturalnie — odrzekł Collins. — Gdybym nie był, to co robiłbym tutaj z tym utylitatorem?
— Nie miałem zamiaru pana urazić — powiedział pojednawczo Leek. — Po prostu chciałem uciąć z panem przyjacielską pogawędkę.
Pokręcił głową z podziwem.
— No, no, wam, z klasy A, nieźle się powodzi — stwierdził. — Przypuszczam, że cofnął się pan aż do tych czasów, żeby napisać książkę historyczną?
Collins uśmiechnął się enigmatycznie.
— Jakby coś, to jestem zawsze do usług — oznajmił Leek, ziewając bez żenady. — Dzień i noc w kieracie. Chyba lepiej powodziłoby mi się w kamieniołomach.
Potem zniknął, cały czas ziewając.
Deszcz wciąż bębnił o sufit. Chrapanie, które dobywało się z kanału wentylacyjnego, również trwało nadal bez najmniejszej przerwy. Collins pozostał sam na sam z maszyną.
Oraz z tysiącem dolarów w banknotach o niewielkich nominałach, rozrzuconych po podłodze.
Czule poklepał utylitator po obudowie. Ci „reprezentanci klasy A” mają się całkiem dobrze — stwierdził. Coś jest ci potrzebne? Wtedy po prostu żądasz tego i naciskasz guzik maszyny. Nie ulegało wątpliwości, że prawdziwemu właścicielowi bardzo jej brakowało.
Leek powiedział, że ten facet może spróbować dostać się do niego inną drogą. Pozostawało pytanie: jaką?
Ale czy rzeczywiście miało to znaczenie? Pogwizdując z cicha, Collins zebrał banknoty. Dopóki będzie miał tę maszynę, potrafi zadbać o siebie.
Następne dni przyniosły wielką zmianę w życiu Joe’ego Collinsa. Z pomocą firmy „Czarodziej i Spółka — Przeprowadzki Całodobowe” przeniósł utylitator w głąb stanu Nowy Jork. Tam, gdzieś w zapomnianym zakątku pasma Adirondack, zakupił średniej wielkości górę. Gdy miał już w ręku potwierdzające własność papiery, powędrował do centrum swej posiadłości, znajdującego się kilkanaście kilometrów od najbliższej autostrady. Dwaj faceci od przeprowadzek, pocąc się obficie, przytaszczyli za nim utylitator; przedtem monotonnie przeklinali, brnąc wśród gęstej warstwy leśnego poszycia.
— Postawcie go tutaj i spadajcie stąd — polecił im Collins.
Przez kilka ostatnich dni jego pewność siebie znacznie wzrosła.
Faceci od przeprowadzek, sapiąc ze zmęczenia, zniknęli. Collins rozejrzał się dookoła. Z każdej strony, jak okiem sięgnąć, rozciągały się gęste brzozowo — sosnowe zagajniki. Powietrze było tu przesycone wilgocią i aromatyczne. W koronach drzew radośnie szczebiotały ptaki, od czasu do czasu w pobliżu przemykała pędem wiewiórka.
Przyroda! Joe zawsze ją kochał. To miejsce jest znakomite, by zbudować duży, okazały dom z basenem, kortami tenisowymi i być może niewielkim lotniskiem.
— Chcę dom — stwierdził Collins pewnym siebie tonem, po czym nacisnął guzik.
Pojawił się mężczyzna w gustownym szarym garniturze i binoklach.
— Tak, proszę pana — powiedział, zerkając na drzewa. — Stanowczo jednak powinien pan określić dokładniej, o jaki dom panu chodzi. Czy chce pan coś w stylu klasycznym, jak na przykład domek wypoczynkowy, ranczo, dom wielopoziomowy, okazałą rezydencję, zamek lub pałac? A może coś prymitywnego, jak igloo lub wiejską chatę? Ponieważ należy pan do klasy A, może pan też otrzymać najnowszy krzyk mody, jak na przykład dom semiprzestrzenny, Nową Rozszerzoną Ofertę lub Podwodną Miniaturę.
— Że co? — spytał głupawo Collins. — N…nie wiem. A co by pan zasugerował?
— Niewielką rezydencję — powiedział pospiesznie mężczyzna. — Oni zaczynają zwykle od tego.
— Naprawdę tak robią?
— Oczywiście. Potem przenoszą się do ciepłych krajów i budują sobie pałace.
Collins miał ochotę zadać więcej pytań, jednak zrezygnował. Jak dotąd, wszystko szło gładko. Ci ludzie sądzili, że należy do kategorii A i że jest prawdziwym posiadaczem utylitatora. Nie było sensu wyprowadzać ich z błędu.
— Niech pan się zajmie wszystkim, co potrzebne — powiedział do mężczyzny w binoklach.
— Tak, proszę pana — odparł tamten. — Zwykle właśnie tym się zajmuję.
Resztę dnia Collins spędził rozwalając się na kanapie i pijąc chłodzone napoje, podczas gdy Spółka Budowlana „Maksymalny Sukces” materializowała swój sprzęt i wznosiła jego dom.
Był to niewysoki budynek mający około dwudziestu pokojów, który Collins uważał za całkiem nowoczesny, biorąc pod uwagę zaistniałe okoliczności. Zbudowano go z najlepszych surowców, według projektu samego Migha z Degmy; projektantem wnętrz był słynny Towige, basen wykonała spółka Mula, zaś standardowy ogród został zaprojektowany przez Vieriena.
Pod wieczór wszystko było już zrobione i niewielka armia robotników Spółki Budowlanej „Maksymalny Sukces” spakowała swój sprzęt, po czym zniknęła.
Collins polecił swemu szefowi kuchni, by ten przygotował dla niego lekką kolację. Potem usadowił się w wielkim living-roomie, w którym panował przyjemny chłód, by przemyśleć całą sprawę. Przed nim zaś, miło pomrukując, stał utylitator.
Joe zapalił cygaro i wciągnął głęboko w płuca jego przyjemny aromat. Zastanawiając się nad sytuacją, postanowił przede wszystkim odrzucić jakiekolwiek jej wytłumaczenia, uwzględniające czynniki nadnaturalne. Na pewno nie doszło tu do interwencji żadnych demonów. Jego dom budowali zwykli robotnicy, którzy używali mocnych słów, śmiali się i przeklinali jak normalne ludzkie istoty. Utylitator zaś był po prostu jakimś wynalezionym przez naukowców gadżetem, działającym na zasadach, których Joe nie rozumiał i nawet nie usiłował ich przeniknąć.
Czy maszyna mogła pochodzić z innej planety? Raczej nie. Przecież obce istoty nie nauczyłyby się angielskiego specjalnie na użytek Joe Collinsa.
Utylitator musiał zatem pochodzić z ziemskiej przyszłości.
Jednak w jaki sposób tu trafił?
Collins rozłożył się wygodniej na kanapie i wydmuchnął dym z cygara. Przyszło mu do głowy, że wypadki, które zdarzają się w teraźniejszości, będą mogły mieć miejsce także w przyszłości. Czy nie mogło być zatem tak, że utylitator po prostu wyśliznął się w przeszłość? Przede wszystkim jednak był on w stanie tworzyć rzeczy z niczego, a to było już znacznie bardziej skomplikowane.
Jaka wspaniała musi być ta przyszłość! — pomyślał Joe. Proszę bardzo — maszyny do spełniania życzeń! Jaki niesamowity rozwój cywilizacyjny! Wszystko, co trzeba zrobić, żeby coś otrzymać — to pomyśleć o tym… i już jest to w zasięgu ręki. Być może po jakimś czasie zlikwidują nawet ten czerwony guzik. Wtedy jakikolwiek wysiłek, związany z otrzymywaniem czegokolwiek, będzie już całkowicie wyeliminowany.