Joe wiedział oczywiście, że musi uważać teraz na każdy swój krok. Wciąż przecież istniał właściciel maszyny i reszta reprezentantów klasy A. Mogą spróbować mu ją odebrać. Prawdopodobnie była to klika dziedzicznych posiadaczy dóbr…
Uchwycił kątem oka jakiś ruch i spojrzał na utylitator. Maszyna drżała niczym liść w porywach wiatru.
Collins podszedł do niej, ponuro zmarszczywszy brwi. Drgająca maszyna otoczona była przez niewielki obłok pary. Wyglądało na to, że utylitator się przegrzewa.
Czyżby był przeciążony zbyt częstym używaniem? Może gdyby wylać na niego wiadro wody…
Nagle dostrzegł, że utylitator jest zauważalnie mniejszy niż był przed chwilą. Miał w tej chwili nie więcej niż sześćdziesiąt centymetrów kwadratowych powierzchni i kurczył się dosłownie na jego oczach.
To był posiadacz! Lub też „reprezentanci klasy A”! Tak musiał właśnie wyglądać „mikrotransfer”, o którym mówił Leek. Collins wiedział, że jeśli szybko czegoś nie zrobi, maszyna do spełniania życzeń całkiem zmaleje i zniknie.
— Służba Ochronna Leeka — warknął. Nacisnął guzik i szybko wycofał dłoń. Maszyna była bardzo gorąca.
W kącie pokoju pojawił się Leek, który miał na sobie spodnie, sportową koszulkę i trzymał w ręku kij do gry w golfa.
— Czy musi mi ktoś przeszkadzać za każdym razem, kiedy… — zaczął.
— Niech pan coś zrobi! — wrzasnął Collins, wskazując utylitator, który zajmował teraz powierzchnię jednej czwartej metra kwadratowego i świecił bladoczerwonym blaskiem.
— Nie mogę nic zrobić — powiedział Leek. — Mam licencję tylko na ochronę ścian czasowych, a pan potrzebuje ludzi od mikrokontroli.
Zarzucił kij golfowy na ramię i zniknął.
— Mikrokontrola — powiedział z rozdrażnieniem Collins i sięgnął do guzika. Potem gwałtownie cofnął rękę. Długość każdego z boków utylitatora nie przekraczała teraz dziesięciu centymetrów, a maszyna była bardzo gorąca i miała kolor ciemnowiśniowy. Joe ledwie widział guzik, nie większy niż łepek od szpilki.
Błyskawicznie rozejrzał się dookoła, złapał poduszkę i rąbnął nią w utylitator.
Pojawiła się dziewczyna w okularach z rogową oprawą, z notesem w dłoni i z ołówkiem w drugiej ręce.
— Z kim życzy pan sobie umówić się na spotkanie? — spytała ze stoickim spokojem.
— Proszę natychmiast sprowadzić dla mnie jakąś pomoc! — ryknął Collins, obserwując równocześnie, jak jego drogocenny utylitator staje się coraz mniejszy.
— Pan Vergon wyszedł na lunch — oznajmiła dziewczyna, z namysłem gryząc ołówek. — Przemieścił się ze strefy. Nie mogę się z nim skontaktować.
— A z kim może się pani skontaktować?!
Dziewczyna zajrzała do kontesu.
— Pan Vis jest w Continuum Diega, a pan Elgis — na delegacji w Europie z czasów paleolitu. Jeśli naprawdę się panu spieszy, może lepiej by było, gdyby wezwał pan ludzi z Kontroli Punktów Transferowych. Mają nieco gorszy sprzęt, ale…
— W porządku, niech będzie Kontrola Punktów Transferowych. Spadaj!
Mówiąc to Collins skupił całą uwagę na utylitatorze i najsilniej jak potrafił nacisnął maszynę przypaloną poduszką. Jednak nic się nie wydarzyło. Utylitator miał teraz powierzchnię nie większą niż centymetr kwadratowy i Joe zdał sobie sprawę, że poduszka nie jest w stanie nacisnąć na niewidzialny niemal guzik.
Przez chwilę Collins zastanawiał się, czy nie pozwolić, by utylitator zniknął. Może nadszedł właściwy czas, aby z niego zrezygnować. Mógłby przecież sprzedać dom, jego wyposażenie, i byłby nadal całkiem nieźle sytuowanym człowiekiem…
Nie! Przecież jak do tej pory nie zażyczył sobie jeszcze niczego naprawdę ważnego! Nikt bez walki nie zabierze mu utylitatora!
Zmusił się, by nie zamykać oczu i nacisnął rozpalony do białości guzik wyprostowanym palcem wskazującym.
Pojawił się chudy starszy człowiek, odziany w sfatygowany strój, trzymający w rękach coś, co wyglądało na pomalowane wesołymi barwami jajko wielkanocne. Rzucił nim o podłogę. Jajo wybuchło. Wyłonił się z niego pomarańczowy obłok, który został jakby wessany przez mikroskopijny utylitator. Uniósł się stamtąd wielki kłąb dymu, tak gęstego, że niemal zadławił Collinsa. Potem zarys utylitatora zaczął na nowo formować się w przestrzeni. Wkrótce przybrał już swoje zwykłe rozmiary i był najwyraźniej nie uszkodzony. Starszy człowiek ukłonił się oszczędnie, po wojskowemu.
— Może nie jesteśmy zbyt eleganccy — oznajmił — ale można na nas polegać. — Ponownie złożył krótki ukłon i zniknął.
Collins odniósł wrażenie, że usłyszał z dala gniewny okrzyk.
Roztrzęsiony, usiadł na podłodze na wprost maszyny. W dłoniach czuł pulsujący ból.
— Wylecz mnie — powiedział spieczonymi wargami, po czym nacisnął czerwony guzik.
Przez chwilę utylitator pomrukiwał głośniej, a potem ucichł. Joe poczuł, że przypalony palec przestaje go boleć. Nie zauważył też żadnych śladów oparzenia ani nawet blizny na skórze w miejscu, gdzie doszło do urazu.
Collins nalał sobie sporego drinka z brandy i poszedł prosto do łóżka. W nocy dręczył go koszmar; miał wrażenie, że ściga go gigantyczna litera A, ale rano nie pamiętał już tego snu.
Po tygodniu Joe doszedł do wniosku, że decyzja budowy rezydencji wśród lasów była wielkim błędem. Musiał wynająć cały pluton strażników, by ochronić się przed turystami, a polujący w okolicy myśliwi upierali się, by rozbijać namioty w jego ogrodzie.
Co gorsza, Krajowy Urząd Skarbowy zaczął przejawiać żywe zainteresowanie finansowymi sprawami Collinsa.
Przede wszystkim jednak Joe odkrył, że wcale nie jest tak zafascynowany przyrodą, jak mu się przedtem wydawało. Ptaki i wiewiórki były śliczne, ale rozmawiało się z nimi raczej trudno. Drzewa, choć bardzo malownicze, stanowiły liche towarzystwo do wypicia paru drinków.
Collins stwierdził, że w głębi duszy jest „chłopakiem z miasta”.
Dlatego też, z pomocą firm „Czarodziej i Spółka — Przeprowadzki Całodobowe”, Spółki Budowlanej „Maksymalny Sukces” i Biura Natychmiastowych Podróży Jagtona, a także dużej ilości pieniędzy oddanych we właściwe ręce przeniósł się do niewielkiej republiki w Ameryce Środkowej. Ponieważ klimat był tam znacznie cieplejszy, a podatek dochodowy nie istniał, Joe zbudował wielki, przestronny i okazały pałac.
Pałac ten wyposażono we wszystkie standardowe dodatki: psy, pawie, służących, ludzi opiekujących się ogrodami i wnętrzami, strażników, muzyków, grupy tancerek gwoli rozrywki właściciela, a także wszelkie inne rzeczy, które powinny tam być. Dwa tygodnie zabrało Collinsowi samo zbadanie tego miejsca.
Przez jakiś czas wszystko znów szło gładko.
Pewnego ranka Collins podszedł do utylitatora z niejasnym zamiarem zażądania sportowego samochodu, a może także i niewielkiego stada rasowych koni. Pochylił się nad szarą maszyną, sięgnął do czerwonego guzika…
Utylitator cofnął się przed jego ręką.
Collinsowi przeszło przez myśl, że może zaczyna już widzieć białe myszki i niemalże podjął decyzję, by przestać pić szampana przed śniadaniem. Zrobił krok do przodu i znów sięgnął do czerwonego guzika.
Utylitator wykonał zgrabny unik i kłusem opuścił pokój.
Collins ruszył za nim pędem, przeklinając po drodze właściciela i całą „klasę A”. Była to prawdopodobnie właśnie „animacja”, o której mówił Leek. Posiadacz zdołał w jakiś sposób zakazić swą maszynę bakcylem ruchu. Jednak nie miało to większego znaczenia. Wszystko, co musiał zrobić Joe — to złapać ją, nacisnąć guzik i zażyczyć sobie ludzi od Kontroli Animacji.