Utylitator popędził przez hall, a Collins utrzymywał się w stawce tuż za nim. Lokaj, który polerował właśnie klamkę u drzwi, zrobioną ze szczerego złota, przerwał swą pracę i zaczął się gapić z rozdziawionymi ze zdziwienia ustami.
— Zatrzymaj go! — krzyknął Joe.
Lokaj niezdarnie zastąpił utylitatorowi drogę. Maszyna wywinęła mu się z gracją i popędziła w stronę głównych drzwi.
Collins nacisnął przełącznik zdalnego sterowania i drzwi zamknęły się z trzaskiem.
Utylitator wziął krótki rozpęd, po czym je wyważył. Gdy był już na trawniku, potknął się o ogrodowy wąż do podlewania roślin, odzyskał równowagę, a wreszcie skierował się ku otwartej przestrzeni.
Joe gnał za maszyną. Gdyby tylko udało mu się choć trochę do niej zbliżyć…
Nagle utylitator wyskoczył wysoko w powietrze. Przez dłuższą chwilę wisiał jakby nieruchomo, po czym opadł na ziemię. Collins rzucił się ku czerwonemu guzikowi.
Utylitator odskoczył na bok, zrobił sobie krótką przebieżkę, i znów wzbił się w górę.
Przez moment wisiał na wysokości sześciu metrów nad głową Joe’ego; uniósł się jeszcze metr-dwa, zatrzymał się, wykonał w powietrzu jakąś dziką ewolucję, po czym runął w dół.
Collins obawiał się, że przy trzecim skoku maszyna już się nie zatrzyma. Gdy zatem utylitator bezwładnie opadł na ziemię, Joe był gotów. Zrobił zwód, po czym rąbnął dłonią w guzik. Utylitator nie zdołał wycofać się wystarczająco szybko.
— Kontrola Animacji! — ryknął triumfalnie Collins.
Rozległ się stłumiony huk i utylitator potulnie osiadł w miejscu. Nie pozostał w nim nawet najmniejszy ślad ożywienia.
Joe otarł czoło i zaczął ostrożnie podchodzić do maszyny. Był coraz bliżej i bliżej. Pomyślał, że musi zażyczyć sobie teraz coś wielkiego, dopóki ma jeszcze szansę to dostać.
Wobec tego zażądał szybko: pięciu milionów dolarów, trzech działających i przynoszących dochody szybów naftowych, studia filmowego, idealnego zdrowia, dodatkowych dwudziestu pięciu dziewczyn do swojego baletu, nieśmiertelności, sportowego samochodu i stada rasowych koni.
Odniósł wrażenie, że w pobliżu ktoś prychnął. Rozejrzał się dookoła. Nie było nikogo.
Gdy ponownie spojrzał w stronę utylitatora, stwierdził, że maszyna zniknęła.
Joe zaczął gapić się bezmyślnie w puste miejsce po niej. Po chwili on również zniknął.
Otworzywszy oczy Collins stwierdził, że stoi przed biurkiem. Po drugiej stronie siedział ten sam potężny mężczyzna o czerwonej twarzy, który kiedyś próbował włamać się do jego pokoju przez ścianę czasową. Nie wyglądało jednak na to, by był teraz wściekły. Wydawał się raczej zrezygnowany, a nawet melancholijny.
Przez chwilę Collins stał w całkowitym milczeniu, żałując, że wszystko się skończyło. Właściciel utylitatora i „reprezentanci klasy A” w końcu go schwycili. Jednak dopóki to wszystko trwało, było wspaniałe.
— No cóż — Joe zwrócił się wprost do faceta — odzyskał już pan swoją maszynę, więc czego pan jeszcze chce?
— Moją maszynę? — spytał z niedowierzaniem mężczyzna o czerwonej twarzy, patrząc na Collinsa. — To nie jest moja maszyna, proszę pana. Ona nie należy do mnie w najmniejszym nawet stopniu.
Collins przez chwilę gapił się na niego bezmyślnie.
— Niech pan nie próbuje mnie nabierać, proszę pana — powiedział w końcu. — Wy, z klasy A, chcecie za wszelką cenę zachować swój monopol, prawda?
Mężczyzna o czerwonej twarzy odłożył trzymane w dłoni dokumenty na blat biurka.
— Panie Collins — powiedział chłodno — nazywam się Flign. Jestem działaczem Związku Ochrony Obywateli, niekomercyjnej organizacji, której celem jest ochrona osób fizycznych, takich, jak na przykład pan, przed omyłkami sądowymi.
— To znaczy, że nie należy pan do klasy A?
— Pańskie rozumowanie oparte jest na nieporozumieniu, proszę pana — oznajmił Flign z godnością. — „Kategoria A” nie jest klasą społeczną, jak się panu najwyraźniej wydaje. To po prostu kategoria osób, uprawnionych do zaciągania kredytu.
— To… co? — spytał wolno Collins.
— Kategoria osób, uprawnionych do zaciągania kredytu — powtórzył Flign, spoglądając na zegarek. — Nie mamy wiele czasu, więc postaram się wyłuszczyć sprawę tak zwięźle, jak to tylko możliwe. Panie Collins, nasza epoka jest maksymalnie zdecentralizowana. Nasze przedsiębiorstwa, zakłady przemysłowe i usługowe rozrzucone są na znacznym obszarze czasoprzestrzeni. Z tego powodu korporacja utylitarna jest dla nas kluczową jednostką gospodarczą, wiążącą wszystko między sobą. Zapewnia ona transfer dóbr i usług pomiędzy różnymi punktami czasoprzestrzennego kontinuum. Czy pan to rozumie?
Collins potwierdził skinieniem głowy.
— Oczywiście, kredyt jest przywilejem, który w naszej epoce automatycznie przysługuje wszystkim obywatelom. Jednak, koniec końców, za wszystko trzeba zapłacić.
Collinsowi nie spodobało się brzmienie tego słowa. Płacić? A zatem to miejsce nie było aż tak cywilizowane, jak uprzednio sądził. Do tej pory nikt nie wspominał o płaceniu. Po cholerę więc teraz poruszają ten temat?
— Dlaczego nikt mnie nie powstrzymał? — zapytał zdesperowany. — Musieli przecież wiedzieć, że nie posiadam właściwej kategorii.
Flign niecierpliwie potrząsnął głową.
— Kategorie kredytowe są sugestiami, a nie regulacjami prawnymi. W cywilizowanym świecie jednostka posiada prawo podejmowania własnych, nie skrępowanych decyzji. Bardzo mi przykro, proszę pana.
Ponownie spojrzał na zegarek, po czym podał Collinsowi dokument, który miał przed oczami.
— Czy nie zechciałby pan przynajmniej zerknąć na ten rachunek i powiedzieć mi, czy wszystkie pozycje są na nim w porządku?
Joe wziął od niego papier i zaczął czytać:
WYSZCZEGÓLNIENIE (WARTOŚĆ W KREDYTKACH)
Pałac z akcesoriami — 450.000.000
Usługi firmy „Czarodziej i Spółka” — 111.000
Tancerki, sztuk: 122 — 122.000.000
Idealne zdrowie — 888.234.031
Szybko przebiegł wzrokiem resztę listy. Suma należności przekraczała nieco osiemnaście miliardów kredytek.
— Chwileczkę! — krzyknął Collins. — Nie można mnie przecież obciążyć tą sumą! Utylitator pojawił się w moim pokoju przypadkiem!
— Na ten właśnie fakt zamierzam zwrócić uwagę sądu — stwierdził Flign. — Kto wie, może w tej sprawie wykażą się rozsądkiem? W każdym razie nie zaszkodzi spróbować.
Collins odniósł wrażenie, że cały pokój kołysze się wokół niego. Twarz Fligna zaczęła rozpływać się przed jego oczami.
— Już czas — oznajmił rozmówca Joego. — Życzę panu powodzenia.
Collins zamknął oczy.
Gdy je ponownie otworzył, stwierdził, że znajduje się na jakiejś ponurej równinie, na wprost pasma przysadzistych wzgórz. Zimny wiatr siekł mu twarz igiełkami chłodu, a niebo miało kolor stalowoszary.
Stał przy nim jakiś człowiek w obszarpanym stroju.
— Masz — powiedział, wręczając Collinsowi kilof.
— Co to jest?
— To kilof — odpowiedział cierpliwie mężczyzna. — A tam jest kamieniołom, w którym ty, ja i wielu innych będziemy wydobywać marmur.
— Marmur?
— No pewnie. Zawsze trafia się jakiś idiota, który życzy sobie pałacu — powiedział mężczyzna, uśmiechając się kwaśno. — Możesz mówić do mnie Jang. Przez jakiś czas będziemy pracować razem.