Выбрать главу

– Powiedziałam Robowi, że idę na tańce z Pauliem – wyjaśniła – i teraz jest na mnie wściekły.

Ellie rozmyślała o tej rozmowie, kiedy kończyła płatki i sok. Tata stał przy kuchence. W ręku trzymał filiżankę kawy. Mama znowu płakała, ale prawie bezgłośnie.

Wtedy, po raz pierwszy, tata jakby ją zauważył.

– Ellie, chyba lepiej będzie, jeśli pójdziesz do szkoły. Odwiozę cię po lunchu.

– Czy mogę teraz wyjść?

– Tak. Tylko nie odchodź daleko.

Ellie pobiegła po kurtkę i po chwili znalazła się na zewnątrz. Był piętnasty listopada i wilgotne liście zapadały się miękko pod stopami. Niebo zasnuwały gęste chmury i Ellie wiedziała, że zanosi się na deszcz. Pragnęła, by wrócili do Irvington, gdzie wcześniej mieszkali. Tutaj nie mieli sąsiadów. Dom pani Hilmer był jedyny przy tej drodze.

Tacie podobało się w Irvington, ale przeprowadzili się tutaj, pięć miejscowości dalej, ponieważ mama chciała mieć obszerniejszy dom i większą parcelę. Uznali, że będą mogli sobie na to pozwolić, jeśli przeniosą się do Westchester, osiedla, które nie stało się jeszcze przedmieściem Nowego Jorku.

Kiedy tata mówił, że tęskni za Irvington, gdzie dorastał i gdzie mieszkali jeszcze dwa lata temu, mama tłumaczyła mu, jaki wspaniały jest nowy dom. Wtedy tata odpowiadał, że w Irvington mieli wart milion dolarów widok na rzekę Hudson i most Tappan Zee, a on nie musiał jeździć osiem kilometrów po gazetę czy bochenek chleba.

Wokół ich posesji rosły drzewa. Wielki dom Westerfieldów znajdował się za nimi, po drugiej stronie lasu. Spojrzawszy w kuchenne okno, aby się upewnić, że nikt jej nie widzi, Ellie zaczęła biec przez las.

Pięć minut później dotarła do polany i pognała przez pole do posiadłości Westerfieldów. Czując się coraz bardziej samotna, przebiegła przez długi podjazd i okrążyła rezydencję, maleńka postać zagubiona w zgęstniałych cieniach nadciągającej burzy.

Garaż miał boczne drzwi i to właśnie one zawsze były otwarte. Mimo to Ellie dobrą chwilę nie mogła sobie poradzić z przekręceniem gałki. Wreszcie jej się udało i weszła do mrocznego wnętrza. Garaż był dostatecznie duży, by pomieścić cztery samochody, ale gdy pani Westerfield wyjeżdżała pod koniec lata, zostawiła tylko furgonetkę. Andrea i jej przyjaciółki przyniosły kilka starych koców, aby mieć na czym siedzieć, kiedy tu przychodziły. Siadywały zawsze w tym samym miejscu, w tyle garażu za furgonetką, tak aby nikt, kto zajrzałby przypadkiem przez okno, nie mógł ich zobaczyć. Ellie wiedziała, że jeśli siostra tu jest, to ukrywa się właśnie tam.

Nagle ogarnął ją strach. Bała się, choć nie wiedziała dlaczego. Teraz, zamiast biec, musiała całym wysiłkiem woli przestawiać stopy do przodu, by dotrzeć na tył garażu. I nagle to zobaczyła – brzeg koca wystający zza furgonetki. Andrea tu jest! Ona i jej przyjaciółki nigdy nie zostawiały koców na widoku; wychodząc, zawsze je zwijały i chowały w szafce ze środkami do czyszczenia.

– Andrea…

Teraz znowu pobiegła, wołając cicho, aby nie przestraszyć siostry. Pewnie śpi, uznała Ellie.

Tak, śpi. Choć garaż wypełniały cienie, dziewczynka widziała długie włosy Andrei wysypujące się spod koca.

– Andrea, to ja. – Ellie osunęła się na kolana obok siostry i odchyliła koc okrywający jej twarz.

Andrea miała na twarzy maskę, straszną maskę potwora, która wyglądała na lepką i kleistą. Ellie wyciągnęła rękę, aby ją zdjąć, i jej palce trafiły w głębokie pęknięcie na czole. Kiedy się cofnęła, uświadomiła sobie, że klęczy w kałuży krwi, którą przesiąknęły jej spodnie.

Nagle wydało jej się, że gdzieś w ogromnym pomieszczeniu rozbrzmiewa czyjś oddech – chrapliwe, ciężkie sapanie, przechodzące w stłumiony chichot.

Przerażona próbowała wstać, ale jej kolana ślizgały się we krwi i upadła na piersi siostry. Dotknęła ustami czegoś gładkiego i zimnego – złotego łańcuszka Andrei. W końcu zdołała się podnieść, odwróciła się i zaczęła biec.

Nie zdawała sobie sprawy, że krzyczy, dopóki nie znalazła się pod domem, a Ted i Genine Cavanaugh wybiegli przed drzwi kuchenne i zobaczyli, jak ich młodsza córka wypada z lasu z rozpostartymi ramionami, zabrudzona krwią siostry.

2

Po lekcjach i przez całą sobotę, z wyjątkiem dni, kiedy jego drużyna trenowała lub rozgrywała mecze podczas sezonu baseballowego, szesnastoletni Paulie Stroebel pracował na stacji obsługi samochodów w Hillwood. Miał do wyboru: zajmować się autami lub w tych samych godzinach pomagać w delikatesach rodziców przecznicę od Main Street, co robił, odkąd skończył siedem lat.

Niezbyt błyskotliwy, lecz uzdolniony technicznie, uwielbiał naprawiać samochody, a rodzice rozumieli jego chęć pracy u kogoś innego. Paulie, wysoki, dobrze zbudowany, z potarganymi, jasnymi włosami, błękitnymi oczami, okrągłymi policzkami, był uważany za spokojnego, sumiennego pracownika przez swego szefa i za nieszkodliwego głupka przez kolegów ze szkoły średniej Delano. Jego jedynym szkolnym osiągnięciem stała się gra w drużynie piłkarskiej.

W piątek, gdy do szkoły dotarła informacja o zamordowaniu Andrei Cavanaugh, do klas posłano wychowawców, aby przekazali wiadomość uczniom. Paul ślęczał nad zadaniem, kiedy weszła do nich panna Watkins, szepnęła coś nauczycielowi i zastukała w biurko, prosząc o uwagę.

– Mam dla was bardzo smutną wiadomość – zaczęła. – Dowiedzieliśmy się właśnie…

W urywanych zdaniach poinformowała ich, że Andrea Cavanaugh została w okrutny sposób zamordowana. Reakcją był chór stłumionych westchnień i rozpaczliwych protestów.

Potem nagły okrzyk „Nie!” zagłuszył wszystkie inne. Cichy, spokojny Paulie Stroebel, z twarzą wykrzywioną bólem, poderwał się na nogi. Gdy koledzy spojrzeli na niego, ramiona zaczęły mu drżeć, gwałtowne łkanie wstrząsnęło jego ciałem i wybiegł z klasy. Kiedy już drzwi zamykały się za nim, powiedział coś głosem zbyt zduszonym, by większość mogła go usłyszeć. Uczeń, który siedział najbliżej, przysięgał jednak później, że słowa te brzmiały: „Nie wierzę, że nie żyje!”.

Wychowawczyni Emma Watkins, wstrząśnięta tragedią, poczuła się jak ugodzona nożem. Lubiła Pauliego i rozumiała samotność pracowitego ucznia, który tak bardzo chciał być lubiany.

Ona sama była jednak przekonana, że pełne bólu słowa chłopca brzmiały: „Nie sądziłem, że nie żyje”.

Tego popołudnia, po raz pierwszy od sześciu miesięcy, które przepracował na stacji benzynowej, Paulie nie zjawił się ani nie zatelefonował do szefa, by wytłumaczyć swoją nieobecność. Kiedy rodzice wrócili wieczorem do domu, zastali go leżącego na łóżku i wpatrzonego w sufit. Wokół chłopca były rozrzucone fotografie Andrei.

Państwo Stroebelowie, Hans i Anja Wagner, urodzili się w Niemczech i jako dzieci wyemigrowali do Stanów Zjednoczonych z rodzicami. Spotkali się i pobrali przed czterdziestką i przeznaczyli wspólne oszczędności na otwarcie delikatesów. Powściągliwi z natury, byli niezwykle opiekuńczy wobec jedynego syna.

Każdy, kto przychodził do sklepu, mówił o morderstwie, pytając innych, kto mógł popełnić tak straszną zbrodnię. Cavanaughowie byli stałymi klientami delikatesów i państwo Stroebelowie włączyli się do prowadzonej przez wstrząśniętych sąsiadów dyskusji, czy Andrea zamierzała spotkać się z kimś w garażu na terenie posiadłości Westerfieldów.

Zgodzili się, że była ładna, ale trochę krnąbrna. Miała odrabiać lekcje z Joan Lashiey aż do dziewiątej, lecz niespodziewanie wyszła wcześniej. Czy chciała się z kimś spotkać, czy też została napadnięta w drodze do domu?

Kiedy Anja Stroebel zobaczyła fotografie na łóżku syna, zareagowała instynktownie. Zebrała je i włożyła do książki. W odpowiedzi na zdziwione spojrzenie męża potrząsnęła głową, dając do zrozumienia, że nie powinien zadawać pytań. Potem usiadła obok Pauliego i otoczyła go ramionami.

– Andrea była taką miłą dziewczyną – odezwała się łagodnie, z twardym akcentem, który brzmiał wyraźniej, gdy była zdenerwowana. – Pamiętam, jak ci gratulowała, kiedy złapałeś tę trudną piłkę i uratowałeś mecz zeszłej wiosny. Jak innym jej kolegom, jest ci bardzo, bardzo smutno.