Miło było usłyszeć, jak pani Hilmer mówi: „Jedź ostrożnie” i poczuć jej szybki pocałunek na policzku.
W drodze do Bostonu utknęłam w korku, dochodziła więc jedenasta, kiedy znalazłam się pod dobrze strzeżoną bramą szkoły Arbinger. W rzeczywistości sprawiała jeszcze bardziej imponujące wrażenie niż na fotografiach w Internecie. Zadbany budynek z czerwonej cegły wyglądał szacownie i okazale pod listopadowym niebem. Długi podjazd był obsadzony starymi drzewami, które w sezonie musiały tworzyć gęsty baldachim z liści. Nietrudno sobie wyobrazić, dlaczego większość młodych ludzi, którzy kończą tego typu placówki, otrzymuje wraz ze świadectwem poczucie nobilitacji, świadomość, że są kimś szczególnym, wybijającym się ponad przeciętność.
Kiedy wjeżdżałam na parking przeznaczony dla gości, odtworzyłam w pamięci listę szkół średnich, do których chodziłam. Klasa wstępna w Louisville. Drugi semestr drugiej klasy w Los Angeles. Nie, byłam tam aż do połowy trzeciej. Co potem? Ach, tak, Portland w stanie Oregon. A na koniec znów Los Angeles, gdzie ostatnia klasa i cztery lata studiów zupewniły mi coś w rodzaju stabilizacji. Matka nadal przenosiła się z hotelu do hotelu, dopóki nie skończyłam uczelni. To właśnie wtedy jej dolegliwości zaczęły się nasilać i aż do śmierci dzieliła ze mną moje małe mieszkanie.
„Zawsze chciałam, żebyście umiały znaleźć się w towarzystwie, Ellie. Dzięki temu, jeśli spotkacie kogoś z bardzo dobrej rodziny, będziecie mogły zachować się naturalnie”.
Och, mamo, pomyślałam, kiedy wpuszczano mnie do budynku i kierowano do gabinetu Craiga Parshalla. Ściany wzdłuż korytarza były obwieszone portretami osób o posępnych twarzach i jak zdążyłam się zorientować, większość z nich przedstawiała dawnych dyrektorów szkoły.
W bezpośrednim zetknięciu Craig Parshall wywierał znacznie gorsze wrażenie, aniżeli sugerował to jego kulturalny głos. Był mężczyzną dobrze po pięćdziesiątce, który nadal nosił szkolny sygnet. Jego przerzedzone włosy wydawały się aż nazbyt starannie uczesane – w daremnej próbie ukrycia łysego placka na czubku głowy – a on sam nie potrafił ukryć zdenerwowania.
Miał wielki i bardzo elegancki gabinet, z wykładanymi boazerią ścianami, ciężkimi draperiami, perskim dywanem, dostatecznie wytartym, by nikt nie wątpił w jego autentyczność, wygodnymi skórzanymi fotelami i mahoniowym biurkiem, za które mój rozmówca wycofał się niezwłocznie, gdy tylko mnie przywitał.
– Jak mówiłem przez telefon, panno Cavanaugh… – zaczął.
– Panie Parshall, może byśmy nie marnowali nawzajem swojego czasu? – zasugerowałam, przerywając mu. – Jestem całkowicie świadoma nałożonych na pana ograniczeń i akceptuję je. Proszę po prostu odpowiedzieć na kilka pytań i pójdę sobie.
– Podam pani daty, kiedy Robson Westerfield…
– Wiem, kiedy się tu uczył. Była o tym mowa na jego procesie o morderstwo popełnione na mojej siostrze.
Parshall się skrzywił.
– Panie Parshall, rodzina Westerfieldów ma w życiu jeden cel, a tym celem jest oczyścić reputację Robsona Westerfielda, wznowić proces i doprowadzić do uniewinnienia tego człowieka. Aby osiągnąć ów cel, należy wmówić światu, że inny młody człowiek – który, mogę dodać, nie ma ani pieniędzy, ani intelektualnych zdolności, aby skutecznie się obronić – był winny śmierci mojej siostry. Moim zaś celem jest zadbać o to, aby tak się nie stało.
– Musi pani zrozumieć… – zaczął Parshall.
– Rozumiem, że nie mogę pana oficjalnie cytować. Ale pan może otworzyć dla mnie niektóre drzwi. A konkretnie, potrzebna mi jest lista uczniów, którzy byli w klasie z Robem Westerfieldem. Chcę wiedzieć, czy któryś z nich szczególnie się z nim przyjaźnił – lub, jeszcze lepiej, czy był ktoś, kto go nie znosił. Kto dzielił z nim pokój? I już zupełnie prywatnie – a kiedy mówię prywatnie, to właśnie mam na myśli – dlaczego został wyrzucony?
Patrzyliśmy na siebie w milczeniu przez dłuższą chwilę i żadne z nas nie mrugało.
– Na swojej stronie internetowej mogę wspomnieć o ekskluzywnej szkole średniej Robsona Westerfielda i nie wymienić jej – powiedziałam – lub mogę ująć to tak: szkoła średnia Arbinger, alma mater Jego Królewskiej Wysokości następcy tronu belgijskiego księcia Gregory’ego, Jego Książęcej Wysokości…
Przerwał mi.
– Prywatnie?
– Absolutnie.
– Nie wymieni pani nazwy szkoły ani mojego nazwiska?
– Absolutnie.
Westchnął i prawie zrobiło mi się go żal.
– Czy zna pani cytat: „Nie ufaj książętom”, panno Cavanaugh?
– Jeśli chodzi o ścisłość, znam go – i to nie tylko w kontekście biblijnym, lecz także w wersji sparafrazowanej: „Nie ufaj dziennikarzom”.
– Czy to ostrzeżenie, panno Cavanaugh?
– Jeśli dziennikarz ma poczucie odpowiedzialności, odpowiedź brzmi: nie.
– Rozumiem przez to, że skoro mam pani zaufać, mogę polegać na pani dyskrecji. Prywatnie?
– Absolutnie.
– Jedyny powód, dla którego Robson Westerfield został tu przyjęty, był taki, że jego ojciec zgodził się przebudować laboratorium naukowe. I to bez rozgłosu, mogę dodać. Rob został przedstawiony jako kłopotliwy uczeń, który nigdy nie czuł się dobrze wśród rówieśników.
– Przez osiem lat chodził do Baldwina na Manhattanie – powiedziałam. – Czy sprawiał tam problemy?
– O żadnych nas nie poinformowano, z wyjątkiem może osobliwego braku aprobaty ze strony nauczycieli i wychowawców.
– A laboratorium naukowe wymagało przebudowy?
Parshall sprawiał wrażenie zasmuconego.
– Westerfield pochodzi ze znakomitej rodziny. Ma bardzo wysoki iloraz inteligencji.
– W porządku – odrzekłam. – Wracajmy do przykrej rzeczywistości. Co się działo, kiedy taki chłopak trafił do tego szacownego przybytku?
– Właśnie wtedy zacząłem tu uczyć, więc mogę służyć relacją z pierwszej ręki. Było tak źle, jak tylko można sobie wyobrazić – powiedział Parshall szczerze. – Przypuszczam, że zna pani definicję socjopaty? – Zamachał rękami w geście zniecierpliwienia. – Przepraszam. Jak nieustannie przypomina mi żona, moje belferskie nawyki bywają irytujące. Mówię o socjopacie jako o kimś, kto urodził się bez sumienia, kto gardzi zasadami współżycia lub jest w konflikcie z kodeksem społecznym tak jak go rozumiemy pani i ja. Robson Westerfield był wzorcowym przykładem tego rodzaju osobowości.
– A zatem mieliście z nim problemy od samego początku?
– Jak wielu jemu podobnych, jest przystojny i inteligentny. Jest również jedynym młodym przedstawicielem znakomitej rodziny. Jego dziadek i ojciec byli naszymi uczniami. Mieliśmy nadzieję, że zdołamy rozwinąć te dobre cechy, które w nim drzemały.
– Ludzie nie mówią wiele o jego ojcu, Vincencie Westerfieldzie. Jakim był uczniem?
– Sprawdziłem. Zaledwie przeciętnym. Nie to co dziadek, jak sądzę. Pearson Westerfield był senatorem.
– Dlaczego Rob Westerfield opuścił szkołę w połowie drugiej klasy?
– Doszło do poważnego incydentu spowodowanego tym, że nie dostał się do szkolnej drużyny piłki nożnej. Zaatakował innego ucznia. Rodzinę poszkodowanego udało się przekonać, by nie wnosiła skargi, a Westerfieldowie zapłacili wszystkie rachunki. Może nawet więcej – chociaż nie mogę przysiąc.
Uświadomiłam sobie, że Craig Parshall jest niebywale szczery. Powiedziałam mu to.
– Nie lubię, kiedy ktoś mi grozi, panno Cavanaugh.
– Grozi?
– Dziś rano, tuż przed pani przyjazdem, odebrałem telefon od niejakiego pana Hamiltona, prawnika, który reprezentuje rodzinę Westerfieldów. Ostrzegł mnie, że nie wolno udzielać żadnych negatywnych informacji na temat Robsona Westerfielda.
Działają bardzo szybko, pomyślałam.
– Mogę spytać, jakiego rodzaju informacji na temat Westerfielda, udzielił pan Jake’owi Bernowi?