Выбрать главу

Mógł z łatwością zaznaczyć swoją obecność w kinie, a potem wymknąć się ukradkiem. Wypożyczyłam film, który, jak twierdził, oglądał tamtego wieczoru. Na początku są sceny, kiedy ekran jest tak ciemny, że ktoś siedzący z brzegu mógł bez trudu wyjść niezauważony. Rozejrzałam się, dostrzegłam kilka wyjść ewakuacyjnych i postanowiłam przeprowadzić małe doświadczenie.

Wstałam, przeprosiłam drzemiącego sąsiada, że go budzę, przecisnęłam się obok jego żony i skierowałam się do bocznego wyjścia w tylnej części sali.

Drzwi otworzyły się cicho i znalazłam się w czymś w rodzaju alejki pomiędzy bankiem a kompleksem kinowym. Przed laty była tu stacja obsługi samochodów, nie bank. Miałam kopie szkiców i zdjęć, które gazety publikowały podczas procesu, pamiętałam więc położenie warsztatu.

Zamknięty garaż, gdzie pracował Paulie, znajdował się za pompami i wychodził na Main Street. Parking, na którym stały czekające na naprawe samochody, był położony za stacją. Teraz urządzono tam parking dla klientów banku.

Ruszyłam alejką, zastępując w myślach bank stacją obsługi. Mogłam nawet wyobrazić sobie miejsce, gdzie Rob, jak utrzymywał, zaparkował swój samochód i gdzie stał on rzekomo aż do końca filmu o dziewiątej trzydzieści.

W jakiś sposób moje kroki stały się jego krokami i poczułam to, co on wówczas czuł – złość, irytację, zawód, że dziewczyna, którą, jak sądził, owinął sobie dookoła palca, zadzwoniła, aby mu powiedzieć, iż umówiła się na randkę z kimś innym.

To nieważne, że tym kimś był Paulie Stroebel.

„Spotkaj się z Andreą. Pokaż jej, kto tu rządzi”.

Dlaczego zabrał łyżkę do opon do kryjówki? – zastanawiałam się.

Przychodziły mi do głowy dwa możliwe powody. Po pierwsze, bał się, iż mój ojciec dowiedział się, że Andrea zamierza się z nim spotkać. Nie miałam wątpliwości, iż mój ojciec wydawał się Robowi groźny i przerażający.

Drugi powód był taki, że zabrał ze sobą łyżkę do opon, ponieważ zamierzał zabić Andreę.

„Bojący dudek, bojący dudek”. O Boże, jakże musiała być przerażona, gdy zobaczyła, jak podchodzi do niej, podnosi rękę, wymachuje ciężkim narzędziem…

Odwróciłam się i pobiegłam alejką do miejsca, gdzie łączyła się z ulicą. Łapiąc gwałtownie powietrze – ponieważ przez chwilę dosłownie nie byłam w stanie oddychać – uspokoiłam się i ruszyłam do samochodu. Zostawiłam go na parkingu przed kinem po drugiej stronie kompleksu.

Powietrze nadal było czyste, lecz tak jak poprzedniej nocy zerwał się ostry wiatr i temperatura gwałtownie spadła. Zadrżałam i przyśpieszyłam kroku.

Kiedy przeglądałam repertuar, zauważyłam reklamę restauracji Villa Cesaere niedaleko kina. Reklama zapowiadała tego rodzaju lokal, jakie uwielbiałam, postanowiłam więc spróbować. Miałam ochotę na włoską kuchnię, im ostrzejszą, tym lepiej. Może krewetki fra diavolo, pomyślałam.

Po prostu musiałam pozbyć się tego straszliwego wewnętrznego chłodu, który mnie przepełniał.

O dziewiątej piętnaście, kiedy zjadłam i poczułam się odrobinę lepiej, wyprowadziłam samochód z parkingu i pojechałam do domu pani Hilmer. Był pogrążony w ciemnościach, a światło nad drzwiami garażu stanowiło dosyć oziębłe powitanie.

Raptownie zahamowałam. Coś podpowiadało mi, abym zawróciła, pojechała do gospody lub motelu i spędziła tam noc. Po prostu nie zdawałam sobie sprawy, jak nieswojo będę się czuła dzisiaj wieczorem. Wyjadę jutro, pomyślałam. Wytrzymam jeszcze jedną noc. Gdy tylko znajdę się w apartamencie, będę bezpieczna.

Wiedziałam oczywiście, że to nieprawda. Kiedy poprzedniego wieczoru jadłam kolację z panią Hilmer, ktoś u mnie był. Nie sądziłam jednak, bym zastała tam kogoś teraz. Moje poczucie niepewności wywoływała raczej perspektywa pozostania na zewnątrz, blisko drzew, choćby tylko na kilka chwil.

Włączyłam przednie światła i wolno wjechałam na podjazd. Torbę podróżną zawierającą stenogramy z procesu, gazety i biżuterię mojej matki woziłam przez cały dzień w bagażniku samochodu. Kiedy wyszłam z restauracji, przełożyłam torbę na przednie siedzenie, tak abym po dotarciu na miejsce nie musiała jej wyjmować z bagażnika.

Ostrożnie zlustrowałam wzrokiem teren wokół garażu. Nikogo tam nie było.

Wzięłam głęboki oddech, chwyciłam torbę, wysiadłam z samochodu i wbiegłam po kilku stopniach prowadzących do drzwi.

Zanim zdążyłam przekręcić klucz w zamku, jakiś samochód przemknął podjazdem i zatrzymał się z piskiem hamulców.

Zamarłam, pewna, że zaraz zobaczę twarz Roba Westerfielda i usłyszę ów chichotliwy odgłos, który z siebie wydawał, gdy klęczałam nad ciałem Andrei.

Potem jednak błysnęła latarka, a kiedy mężczyzna podszedł bliżej, spostrzegłam, że ma na sobie mundur i że jest to posterunkowy White.

– Dano mi do zrozumienia, że pani się wyprowadza, panno Cavanaugh – powiedział tonem zdecydowanie nieprzyjaznym. – Co pani tu robi?

24

Po kilku chwilach niezręcznego milczenia, które zapadło, kiedy wyjaśniłam, dlaczego jeszcze się nie wyniosłam, zaproponowałam, aby posterunkowy Wbite wszedł na górę i zadzwonił do pani Hilmer. Numer telefonu jej wnuczki miałam na skrawku papieru obok komputera. Porozmawiał z moją gospodynią, a potem oddał mi słuchawkę.

– Tak mi przykro, Ellie – tłumaczyła się starsza pani. – Poprosiłam posterunkowego White’a, aby policja miała oko na dom, kiedy mnie nie będzie, i powiedziałam mu, że wyjeżdżasz, powinien jednak ci uwierzyć, że wciąż jesteś moim gościem.

Święta racja, pomyślałam, lecz odrzekłam tylko:

– Ma rację, że jest czujny, pani Hilmer.

Nie powiedziałam jej, że choć zachował się grubiańsko, jestem naprawdę bardzo zadowolona, iż się tu znalazł. Nie chciałam wchodzić do apartamentu sama, a po jego odejściu zamierzałam dokładnie zaryglować drzwi.

Zapytałam ją o wnuczkę, pożegnałam się i przerwałam połączenie.

– A zatem jutro się pani wyprowadza, panno Cavanaugh? – spytał White takim tonem, że mógłby równie dobrze powiedzieć: „Oto pani kapelusz, na co pani jeszcze czeka?”.

– Tak, panie posterunkowy. Proszę się nie martwić, jutro się wyprowadzę.

– Czy otrzymała pani jakąś odpowiedź na ten transparent, który obnosiła pani przed więzieniem?

– Jeśli mam być szczera, tak – odrzekłam, obdarzając go czymś, co Pete Lawlor nazywał moim tajemniczym, pełnym samozadowolenia uśmiechem.

Zamarł. Wzbudziłam jego ciekawość, a właśnie o to mi chodziło.

– Całe miasto już wie, że wczoraj w gospodzie Parkinsona powiedziała pani Robowi Westerfieldowi kilka przykrych rzeczy.

– Nie ma prawa, które zabraniałoby być szczerym, a już z pewnością nie ma takiego, które nakazywałoby zachowywać się uprzejmie wobec morderców.

Policzki mu poczerwieniały, kiedy tak stał z ręką na gałce drzwi.

– Panno Cavanaugh, proszę pozwolić, że udzielę pani rady z realnego świata. Wiem na pewno, że mogąc szastać rodzinnymi pieniędzmi, Rob Westerfield zdobył sobie w więzieniu oddanych przyjaciół. Po prostu tak już jest. Niektórzy z tych facetów są teraz na wolności. Nawet bez porozumienia z Westerfieldem jeden z nich może zechcieć wyświadczyć mu przysługę i usunąć pewną kłopotliwą osobę, spodziewając się, rzecz jasna, stosownej wdzięczności.

– „Kto mnie uwolni od tego uprzykrzonego klechy”? – zacytowałam.

– O czym pani mówi?

– To pytanie retoryczne, panie posterunkowy. W dwunastym wieku Henryk II wygłosił taką uwagę w obecności swoich wielmożów, a wkrótce potem arcybiskup Tomasz Becket został zamordowany w katedrze. Wie pan co, posterunkowy White? Nie jestem pewna, czy pan mnie ostrzega, czy mi grozi.

– Reporter do spraw kryminalnych powinien umieć dostrzec różnicę, panno Cavanaugh.