I mnóstwo innych: William, Hugo, Charles, Richard, Henry, Walter, Howard, Lee, Peter, George, Pauł, Lester, Ezekiel, Francis, Donald, Alexander…
A potem Philip.
– Mam jednego! – zawołałam. – Chodził do pierwszej klasy, kiedy Westerfield był w drugiej.
Jane Bostrom wstała i spojrzała mi przez ramię.
– Zasiada w naszej radzie nadzorczej – powiedziała.
Szukałam dalej.
Zjawił się doktor Dittrick, nadal ubrany w profesorską togę.
– Co się stało, Jane? – spytał.
Wyjaśniła i przedstawiła mnie. Dittrick zbliżał się do siedemdziesiątki, był średniego wzrostu i miał twarz naukowca. Mocno uścisnął mi dłoń.
– Pamiętam Westerfielda, oczywiście. Skończył szkołę zaledwie dwa lata wcześniej, zanim zabił tę dziewczynę.
– Była siostrą panny Cavanaugh – wtrąciła pośpiesznie doktor Bostrom.
– Bardzo pani współczuję, panno Cavanaugh, to straszna tragedia. A teraz chce pani sprawdzić, czy ktoś o imieniu Phil, kto uczył się tutaj w tamtym okresie, nie padł ofiarą zabójstwa.
– Tak. Zdaję sobie sprawę, że to może się wydawać trochę naciągane, lecz muszę zbadać tę możliwość.
– Oczywiście. – Zwrócił się do doktor Bostrom. – Jane, sprawdź z łaski swojej, czy Corinne jest wolna, i zaproś ją tutaj. Dwadzieścia pięć lat temu nie była jeszcze dyrektorką teatru, ale w nim pracowała. Poproś, żeby przyniosła afisze wszystkich przedstawień, w których występował Westerfield. Przypominam sobie, że wydarzyło się coś dziwnego przy okazji umieszczania jego nazwiska w programie.
Corinne Barsky zjawiła się dwadzieścia minut później. Energiczna, szczupła kobieta około sześćdziesiątki o ciemnych, przenikliwych oczach i głębokim, ciepłym głosie, przyniosła afisze, o które prosił Dittrick.
Do tego czasu znaleźliśmy dwóch dawnych uczniów o pierwszym imieniu Philip i jednego, który miał tak na drugie.
Pierwszy Philip zasiadał, jak powiedziała mi doktor Bostrom, w radzie nadzorczej szkoły. Doktor Dittrick pamiętał, że uczeń o drugim imieniu Philip wziął udział w dwudziestym spotkaniu swojej klasy dwa lata temu.
Do sprawdzenia pozostał więc tylko jeden. Sekretarka doktor Bostrom odszukała go w komputerze. Mieszkał w Portland w stanie Oregon i dokonywał corocznych wpłat na fundusz stypendialny szkoły. Ostatnio w czerwcu ubiegłego roku.
– Obawiam się, że zajęłam państwu mnóstwo czasu – przeprosiłam całą trójkę. – Jeśli można, to rzucę jeszcze okiem na afisze i zaraz sobie pójdę.
W każdym z przedstawień Rob Westerfield grał główną rolę męską.
– Pamiętam go – odezwała się Corinne Barsky. – Był naprawdę dobry. Bardzo zadufany w sobie, bardzo arogancki w stosunku do innych uczniów, ale dobry aktor.
– Więc nie mieliście z nim żadnych problemów? – spytałam.
– Och, pamiętam, że wdał się w sprzeczkę z dyrektorem. Chciał wystąpić, jak to nazwał, pod swoim scenicznym nazwiskiem zamiast pod własnym. Dyrektor odmówił.
– Jak brzmiało to nazwisko sceniczne?
– Chwileczkę, spróbuję sobie przypomnieć.
– Corinne, czy nie było jakiejś historii z Robem Westerfieldem i peruką? – spytał doktor Dittrick. – Jestem pewien, że coś takiego pamiętam.
– Chciał nosić perukę, w której występował w przedstawieniu w poprzedniej szkole. Dyrektor też się na to nie zgodził. Podczas sztuki jednak Rob wychodził z garderoby we własnej peruce i dopiero w ostatniej chwili zmieniał ją na właściwą. Chyba nosił tę perukę również na terenie szkoły. Za każdym razem dostawał za to karę, ale nadal to robił.
Doktor Bostrom popatrzyła na mnie.
– Tego nie było w jego aktach.
– Oczywiście że nie. Jego akta zostały wyczyszczone – wyjaśnił doktor Dittrick niecierpliwie. – A jak ci się zdaje, skąd w przeciwnym razie wzięlibyśmy wtedy pieniądze na kapitalny remont ośrodka sportowego? Wystarczyło, by dyrektor Egan zasugerował ojcu Westerfielda, że Rob czułby się lepiej w innej szkole.
Doktor Bostrom spojrzała na mnie zaniepokojona.
– Proszę się nie martwić. Nie zamierzam tego wydrukować – zapewniłam ją. Sięgnęłam do torebki i wyjęłam z niej telefon komórkowy. – Zaraz się pożegnam – powiedziałam – ale zanim wyjdę, chciałabym do kogoś zadzwonić. Jestem w kontakcie z Christopherem Cassidym, który chodził do szkoły w Arbinger razem z Westerfieldem. To właśnie jego pobił Rob, kiedy był w drugiej klasie. Pan Cassidy wspomniał mi, że Rob posługiwał się czasem nazwiskiem postaci, którą grał na scenie. Miał sprawdzić, jak brzmiało to nazwisko.
Odszukałam numer i wybrałam go.
– Firma Inwestycyjna Cassidy – odezwała się telefonistka.
Miałam szczęście. Christopher Cassidy wrócił z podróży i natychmiast mnie do niego przełączono.
– Sprawdziłem! – oznajmił triumfalnie. – Znam nazwisko, którego używał Westerfield, wziął je z jednej ze sztuk, w których grał.
– Przypomniałam sobie to nazwisko! – odezwała się Corinne Barsky z nutą podniecenia w głosie.
Cassidy był w Bostonie, pani Barsky stała półtora metra ode mnie w Maine, ale wymówili je razem.
– Jim Wilding.
Jim, pomyślałam. Rob sam narysował szkic!
– Ellie, muszę odebrać drugi telefon – przeprosił mnie Cassidy.
– Nie krępuj się, tylko to chciałam wiedzieć.
– To, co napisałaś o mnie do Internetu, jest wspaniałe. Zamieść całość. Poprę cię bezwarunkowo. – Christopher się rozłączył.
Corinne Barsky rozwinęła jeden z afiszów.
– Może to panią zainteresuje, panno Cavanaugh – odezwała się. – Dyrektor życzył sobie, aby każdy członek obsady umieścił swój podpis na afiszu obok własnego nazwiska.
Przytrzymała afisz i wskazała palcem odpowiednie miejsce. Z zuchwałą ostentacją Rob Westerfield nie podpisał się własnym nazwiskiem, lecz jako Jim Wilding.
Przyglądałam się temu przez dłuższą chwilę.
– Chciałabym dostać kopię – powiedziałam. – I proszę bardzo uważać na oryginał. Prawdę mówiąc, najlepiej by było, gdyby trzymała go pani w sejfie.
Dwadzieścia minut później siedziałam w samochodzie, porównując podpis na szkicu z tym na afiszu.
Nie jestem grafologiem, lecz kiedy przyjrzałam się imieniu „Jim” na obu dokumentach, podpisy wydały mi się identyczne.
Wyruszyłam w długą podróż powrotną do Oldham, ciesząc się perspektywą zamieszczenia ich w Internecie obok siebie.
Pani Dorothy Westerfield będzie musiała spojrzeć prawdzie w oczy; wnuk zaplanował jej śmierć.
Muszę przyznać, że naprawdę ogromnym zadowoleniem napawała mnie myśl, iż jestem o krok od uszczęśliwienia wielu organizacji dobroczynnych, szpitali, bibliotek i uniwersytetów.
39
Trzymałam telefon komórkowy na drugiej poduszce. We wtorek rano zaczął dzwonić i obudził mnie. Kiedy mamrotałam zaspanym głosem „halo”, spojrzałam na zegarek i zobaczyłam ze zdumieniem, że jest dziewiąta.
– Musiałaś wesoło spędzić noc.
To był Pete.
– Żebyś wiedział – odrzekłam. – Jazda z Maine do Massachusetts i przez cały stan Nowy Jork. To była najbardziej ekscytująca noc w moim życiu.
– Chyba jesteś zbyt zmęczona, żeby przyjechać na Manhattan.
– Chyba próbujesz się wykręcić od zaproszenia mnie na Manhattan – wyraziłam przypuszczenie. Zdążyłam się już obudzić i znajdowałam się na skraju rozczarowania i złości.
– Chciałem zaproponować, że to ja przyjadę do Oldham, wpadnę po ciebie i pójdziemy gdzieś na kolację.
– To zmienia postać rzeczy – zapewniłam go radośnie. – Znam jedno świetne miejsce, zaledwie piętnaście minut od gospody.
– Teraz mówisz rozsądnie. Wyjaśnij mi, jak mam jechać.
Zrobiłam to, a on mi pogratulował.
– Ellie, jesteś jedną z nielicznych kobiet, jakie znam, które potrafią udzielać precyzyjnych instrukcji. Czy to ja cię tego nauczyłem? Nie odpowiadaj. Będę około siódmej. – Rozłączył się.
Zażyczyłam sobie śniadanie do pokoju, wzięłam prysznic, umyłam włosy i zatelefonowałam do pobliskiego salonu kosmetycznego, by umówić się na czwartą. Złamałam sobie kilka paznokci, kiedy upadłam na parkingu, i chciałam coś z nimi zrobić.