Выбрать главу

– Pomóż nam, święty starcze, bez twojej pomocy nie spełni się Pieśń Jedyna, której Czar wyzwoli tę krainę – prosił Ajok.

– Cała ta kraina jest chora i cierpi. Tylko ona, Luelle, może odjąć to cierpienie, więc pomóż nam – dodała jako ostatnia Czarownica Pierwsza.

– Ja wam nie pomogę. Nie jestem w stanie. Na tę chorobę moja Moc jest nieprzydatna. Ani wasza także. Ona sama musi sobie pomóc.

– W jaki sposób? – niemal bez tchu spytały Czarownice.

– Niech zostanie tu, wśród cierpiących i walcząc sama z sobą, ze swoim wstrętem do nich i obrzydzeniem do ich ran, niechże hoduje to malutkie, bezbronne ziarenko. O ile ono istnieje. Jeśli jest, to za każdym razem, gdy się jej uda ulżyć cierpieniu współrodaków, ziarenko będzie rosło. A gdy nadejdzie taki dzień, że odczuje z tego powodu wielką radość w swoim sercu, z ziarenka wyrośnie kwiat, który wyda upragniony przez was owoc. Ale musi to się stać samo z siebie, bez waszej pomocy, z udziałem tylko jej, a nie waszej woli. W przeciwnym razie ten kwiat będzie sztuczny i zniszczy go nawet słaba, wiosenna burza…

Choć znowu zapanowało milczenie, oczy zebranych nie odrywały się od twarzy Pustelnika, jakby chcąc w jego oczach odczytać przyszłość. Zaś jego dziecięce spojrzenie błądziło spokojnie po wszystkich, nie pomijając Luelle, Ajoka, ani żadnej z Czarownic. Ale zebrani czerpali z niego siłę i nowe nadzieje. I tylko Luelle pod wpływem tego jasnego, dobrego wzroku spuściła głowę, gdyż wolałaby w nim dostrzec pogardę, a nawet gniew, byle nie ten pełen wyrozumienia smutek nad słabością ludzkiej natury. Nie, Pustelnik się na nią nie gniewał. Ani jej nie potępiał. Rozumiał ją – i współczuł. Dla dumy księżniczki z rodu Luilów było to karą znacznie cięższą, niż gdyby odwrócił się od niej z gniewem czy nawet pogardą.

ROZDZIAŁ XXVII

Kiedyś Luelle – jako Panienka – sądziła, że najcięższym rokiem w jej niedługim życiu był ten, spędzony w Miasteczku, wraz z Czarownicą Trzecią. Rok katorżniczej pracy przy budowie mostu na rzece, w brutalnej bliskości Najeźdźców, w zasięgu ich bata, rok przebywania wśród zniewolonych, przerażonych ludzi, w których – na pozór – zdawało się, że zabita została wszelka godność i odwaga.

I Luelle – Panienka z najwyższym trudem mogła pojąć, że ci sami, przerażeni i upodleni ludzie zdobywali się później na powtarzanie słów Pieśni Jedynej, choć groziło to śmiercią, lub narażali się na agresywność strażników, pomagając słabszym od siebie. A równocześnie nadal byli pełni lęku i pokory, poddaństwa i posłuszeństwa wobec Najeźdźców. Wiele czasu musiało minąć, nim Panienka pojęła, że tacy właśnie są ludzie: słabi – i silni, wielcy – i mali, dobrzy – i źli, szlachetni – i małostkowi. A wszystkie te tak sprzeczne ze sobą cechy kłębią się w jednym człowieku. Wówczas to, sama o tym nie wiedząc, wyrosła z dziecięcego świata czerni i bieli, wykluczających się wzajem pojęć dobra i zła, zrozumiała, że barwą najczęściej występującą jest ta, która wynika z przemieszania tych dwu kolorów.

Borykając się z życiem w Miasteczku, myślała, że nie spotka jej już nic równie ciężkiego. A teraz była tu, i na jej sercu spoczywał ogromny ciężar. Posłuchała Pustelnika, nie sposób go było nie posłuchać, skoro – kto wie – może to była ostatnia szansa spełnienia się Pieśni Jedynej. Musiała usunąć tkwiącą w niej skazę. Za wszelką cenę. Co więcej, jak gdyby cały czas na wpół świadomie zdawała sobie sprawę z jej istnienia, lecz nie przykładała do tego wagi. Ta cecha którą wymieniał Pustelnik, nigdy nie wydawała się jej najważniejsza, a zeszła całkiem na drugi plan, gdy Luelle dowiedziała się, iż przygotowywana jest do roli władczyni. Wydawało się jej, że to nie ona ma żywić uczucia dla przyszłych poddanych – ale oni do niej.

Teraz okazało się, że katorżnicze życie w Miasteczku było niczym w porównaniu z życiem u Pustelnika. Budziła się skoro świt i szła do wypełnionych chorymi namiotów. Pokonując wstręt i obrzydzenie przemywała ich ropiejące wrzody i rany, odleżyny – a jej walka z samą sobą była tak wszechpochłaniająca, że nawet nie była zdolna dostrzec wyrazu ulgi czy wdzięczności w oczach pacjentów. Robiła co musiała, nie myśląc, nie widząc, starając się nic nie czuć i hamować odrazę. A cały czas czuła na sobie błękitno – dziecięce, uważne wejrzenie. Nawet gdy Pustelnik przebywał w innym miejscu. Gdy w tym samym namiocie spotykała Ajoka, ze zdumieniem dostrzegała, że choć oboje robią to samo przy chorych – pacjenci chłopca uśmiechają się do niego, a ci, przy których ona się krząta – starają się jakby unikać jej wzroku.

Równocześnie, zdawało się jej – z uczuciem żalu – że Czarownice, a nawet Ajok, pozostawili ją samej sobie. Widywała ich tylko wówczas, gdy późną nocą udawały się spać do jednej z pieczar lub gdy zjadali pośpieszny, byle jaki posiłek w środku dnia.

Ku swemu zdumieniu dostrzegła, że Ajok się zmienił.

Wątły, chwiejnego usposobienia, łatwo wpadający zarówno w melancholię jak i w niczym nie uzasadnioną wesołość – Ajok stał się nagle silnym, zdrowym chłopcem o pogodnym usposobieniu, na którego twarzy bardzo często ukazywał się szczęśliwy uśmiech. Luelle nie mogła tego pojąć, ale wnosiła, że właśnie zajmowanie się chorymi przyniosło mu tę pogodę ducha; mimo to, że chorzy byli nad wyraz uciążliwi, śmierdzieli potem, krwią, ropiejącymi ranami, jęczeli, byli zniecierpliwieni lub nieufni, wymagający, a nawet złośliwi. Ich nastrój polepszał się dopiero wówczas, gdy choroba cofała się – lub gdy stawali wobec Nieuniknionego i ciche słowa lub sama obecność Pustelnika godziły ich z losem. Ba, niektórzy robili wrażenie szczęśliwych, że kończy się ich życiowa, niełatwa i pełna cierpień droga, że lada chwila wejdą do Krainy Wieczności. Tego Luelle także nie mogła pojąć.

Minęło parę miesięcy, w czasie których nic nie ulegało zmianie. Ta sama uciążliwa praca przy chorych, to samo obrzydliwe uczucie niechęci do nich u Luelle, ten sam brak stałego kontaktu z Czarownicami i Ajokiem, do którego przywykła.

Pewnego dnia, obmywając rany chorego, Luelle dostrzegła wlepione w siebie jego oczy. Był to młody jeszcze mężczyzna, który jęczał i krzyczał głośniej niż inni, co chwila wołał, by podano mu pić, a opiekującą się nim osobę lubił prześladować złymi, niecierpliwymi słowy. Jego rany zaleczały się powoli, ale skutecznie. Luelle już od tygodnia, gdy przybył na Pustynię i obejrzał go Pustelnik, przychodziła do niego dwa, trzy razy dziennie, niekiedy także w nocy, by oczyszczać jego chore ciało wywarami z ziół. A cierpiał w nieopisany sposób. Im bardziej cierpiał, tym bardziej Luelle, niemal bezwiednie, nienawidziła go za to, iż przyczynia jej tyle kłopotów, a rany jego są obrzydliwsze od innych.

… więc poczuła nagle jego wejrzenie i po raz pierwszy uświadomiła sobie, że ma do czynienia z żywym człowiekiem, a nie kłębkiem bólu, złożonym z ran, wrzodów i krzyku; ba, że cały czas temu człowiekowi pomagała w zmniejszeniu jego cierpienia. Choć czyniła to z niechęcią, to jednak jej nużące czynności przyniosły mu ulgę i właśnie dziś ona, Luelle, skierowała tego człowieka z drogi ku śmierci na drogę do życia. W jego oczach, wlepionych w nią usilnie, ujrzała serdeczność i wdzięczność. Ba, uczucie prawdziwej sympatii i przyjaźni.

– Chyba wkrótce będę całkiem zdrów. Dziękuję ci i przepraszam, że zabrałem ci tak wiele czasu i byłem taki nieznośny. Ale cierpiałem…

Luelle spłoszyła się. Po raz pierwszy wyszła ze swej skorupy, którą świadomie się otoczyła, żeby nie czuć, nie widzieć, nie słyszeć i w ten sposób przewalczyć w sobie ten wstręt, który czuła do chorych. Teraz nagle, za sprawą tego człowieka, wyszła z tej swojej skorupy i zdziwiła się: więc te, tak jej nienawistne, automatyczne czynności przywracały temu człowiekowi życie? Z ludzkiego wraka – jakim go tu przynieśli przyjaciele – stawał się ponownie młodym mężczyzną? Kto wie, może czeka go jeszcze miłość, będzie mieć żonę i dzieci, dozna jeszcze radości istnienia? I to wszystko za jej, Luelle, sprawą…?

Od tego dnia zaczęła interesować się chorymi, którym pomagała. Ku swemu zdumieniu spostrzegła, że zajmując się nimi z własnej już woli, dostrzegając w nich konkretnych, tych a nie innych ludzi – i nie myśląc o sobie, ale o nich – nie ma czasu na swój wstręt czy obrzydzenie, nie czuje już mdłego zapachu krwi i potu. Przestało jej też być obojętne, kogo z chorych udaje się przywrócić życiu, a kto musi się udać w Krainę Wieczności.