Ale w porze deszczowej wcale nie było nam łatwiej, bo dach przeciekał w wielu miejscach, czego dowodem były liczne wiadra i puszki poustawiane na podłodze i na łóżkach. Zbijaliśmy się w gromadkę w suchym miejscu, a kiedy puszka napełniła się wodą, wynosiłam ją ostrożnie na podwórko.
Nasz dom powinien zostać zburzony wiele lat temu; między deskami podłogi były szerokie szpary, ściany znaczyła pleśń, strop się zapadał, a kamienny posążek nad płytą kryła taka warstwa kopciu, że rysy Bóstwa Kuchni stały się nieczytelne. Trzeba się było sporo napocić, aby przywrócić mu pierwotny, radosny wygląd.
Przez cały rok zewnętrzne ściany u dołu oraz narożniki muru na podwórku porastał mech; wiosną i latem był ciemnozielony, a jesienią żółty w niebiesko-zielone smugi. Suche miejsca wydawały się kosmate, wilgotne, jakby papkowate.
W przeciwległym końcu podwórka, w dwóch pomieszczeniach skleconych z popękanych cegieł, mieszkała pięcioosobowa rodzina Er-wy. Matka Er-wy, kobieta chuda jak szczapa, wiecznie zamiatała placyk przed frontowymi drzwiami, bez żadnego powodu ciskając przekleństwa pod adresem każdego, kto się akurat nawinął.
Wiele lat temu moja matka czymś ją obraziła i od tego czasu ta kobieta, zamiast puścić urazę w niepamięć, uprzykrzała nam życie, jak tylko mogła, co już samo w sobie było wyrazem jej „politycznego aktywizmu”. Wyrzucała z siebie potok słów, czyniąc jakieś zupełnie dla mnie niezrozumiałe aluzje do chorób wenerycznych.
Któregoś dnia jej mąż wrócił z pracy na łodzi i przyłapał żonkę z sąsiadem na flircie pełnym seksualnych niedomówień. Stłukł ją wtedy na kwaśne jabłko, pociął ubranie nożyczkami i dosłownie porozbijał młotkiem miseczki do ryżu na jej ciele. Była tak przerażona, że przez miesiąc siedziała cicho, co na jakiś czas oszczędziło naszej rodzinie słownych ataków z jej strony. Niestety, nie na długo, bo potem podwórko na nowo wypełniły jej wrzaski, jakby nie potrafiła się od nich powstrzymać. A moi rodzice z kamiennym spokojem wysłuchiwali tych zawziętych, obraźliwych tyrad.
Nawet najbardziej złośliwi chłopcy w szkole nie zwracali na mnie uwagi, jakby szkoda im było zachodu, by mi dokuczać. Natomiast dla dziewcząt stanowiłam idealny obiekt rozładowywania frustracji. Raz, kiedy kucałam w ubikacji szkolnej, jedna z nich o mało nie wepchnęła mnie do kloaki. Zanim zdążyłam się pozbierać, inna, wysoka dziewczyna, która akurat wyszła z ustępu, stanęła w drzwiach i powiedziała: „No, dalej, wrzeszcz, dlaczego nie wrzeszczysz? Czyżbyś nawet tego nie potrafiła?” A ja, zamiast krzyczeć, podciągnęłam majtki i przemknęłam obok niej. Kiedy znalazłam się na zewnątrz, rzuciłam się do ucieczki, nawet nie czując poniżenia.
Uzewnętrznianie uczuć zawsze sprawiało mi trudność, tym bardziej że i tak nikogo nie obchodziło, co czuję. Moja rodzina uznała, że nie mam nic ciekawego do powiedzenia, a jedyną osobą na świecie, którą interesowały moje poglądy, był nauczyciel historii – człowiek, który zaskarbił sobie moje bezgraniczne zaufanie. Wreszcie znalazłam kogoś, kto mnie rozumiał. Miał szersze spojrzenie na świat niż ktokolwiek inny z mego otoczenia. Wyraz jego twarzy, kiedy mnie słuchał, zachęcał do dzielenia się z nim wszystkimi problemami, zarówno poważnymi, jak i błahymi.
Cieszyłam się, że mnie słucha, wręcz czułam przy nim potrzebę zwierzeń. On rozumiał, jakie znaczenie mają dla mnie te z pozoru nieistotne sprawy. Zamknięta w sobie, tylko w jego obecności się otwierałam; bywały takie chwile, że najchętniej odsunęłabym biurko, żeby znaleźć się jeszcze bliżej niego.
Pewnego dnia wyjął z szuflady kartonową podkładkę i czystą kartkę.
– Nie ruszaj się – polecił. – Narysuję twój portret. Usłuchałam go, nie przestając przy tym mówić.
Od czasu do czasu spoglądał na mnie, po czym wracał do szkicowania. Na koniec odłożył ołówek i podnosząc wzrok, powiedział:
– Zapomnij o wszystkim. Powinnaś skupić się na egzaminach wstępnych, zamiast zaprzątać sobie głowę tymi sprawami.
Odparłam, że nie wiem, czemu o tym mówię, być może dlatego, że dotąd z nikim tak nie rozmawiałam.
Podał mi kartkę. Szkic ołówkiem. To rzeczywiście była moja twarz, kilka prostych kresek. Ale oczy w tej twarzy wydały mi się zbyt żywe, patrzyły z pasją. Szyja i ramiona pozostały nagie, nie dorysował kołnierzyka, czym, jak podejrzewałam, dał do zrozumienia, że nie zachwyca go mój ubiór. Rysunek zajmował górną część kartki, reszta pozostała czysta.
– I jak ci się podoba? – zapytał.
– Przypominam małego kotka. To nie są moje oczy.
– Co ty tam wiesz. – Wyjął mi kartkę z ręki. – Jesteś za młoda.
Westchnął chyba nieco za głośno, przynajmniej tak mi się wydało, i schował rysunek do szuflady. Poprosiłam, żeby dał mi ten szkic, ale odmówił, twierdząc, że go nie dostanę, dopóki nie będzie skończony.
III
1
Kiedy matka zjawiała się w domu, na obiad, oprócz miseczki zupy z kwaszonej kapusty, była fasolka mung.
Umyłam podłogę na górze, a właściwie zwilżyłam ją po to, aby ochłodzić maleńkie pomieszczenie. Na poddaszu mieściły się dwie wąskie prycze i stołeczek, który ustawiałam pod lampą, kiedy odrabiałam lekcje. Jeżeli zapomniałam go potem usunąć, co mi się często zdarzało, wchodzący na górę musieli lawirować w wąskim przejściu. W podłodze, między dwiema warstwami cienkich desek, harcowały szczury. Mocno wyżymałam ścierkę, ażeby woda nie przeciekła przez szpary do pokoju na dole. Przez świetlik w dachu nie wpadał najlżejszy powiew wiatru, byłam lepka od potu, mimo że dopiero co się wykąpałam.
– Mała Szóstko, chodź na obiad! – krzyknęła Czwarta Siostra, stając pod schodami.
Wyszłam na podest, z wiadrem i ścierką, po czym spojrzałam w dół. Jedzenie w jej miseczce miało zielony kolor i pachniało zachęcająco. Siostra bardzo zmizerniała na twarzy, być może dlatego, że pracując na budowie, przebywała na dworze w spiekotę i w ulewne deszcze. Policzki miała ogorzałe jak chłopka. Czwarta Siostra była znacznie ładniejsza niż ja, miała smukła figurę, a mierząc prawie metr sześćdziesiąt, przewyższała mnie wzrostem o całe trzy centymetry. Niestety, podobnie jak pozostałe dziewczęta w naszej rodzinie, miała krzywe zęby.
– A nie słuchałyście, jak mówiłam, żeby nie jeść marynowanej rzepy, kiedy rosły wam stałe zęby – wypominała nam matka.
Gdy stawiałam na stole miseczkę z ryżem, aby zasiąść do posiłku wraz z ojcem i matką, do pokoju wszedł cicho Piąty Brat i umył ręce nad miską na stojaku przy drzwiach. Ramiona miał wąskie i spadziste jak u dziewczyny, włosy cienkie, a rysy delikatne. Górną wargę szpeciła mu gruba blizna. Urodził się z zajęczą wargą i kiedy jadł, przykro było na niego patrzeć. Matkę bardzo smuciło jego kalectwo i obwiniała o nie ojca, twierdząc, że rąbał podpałkę na progu, kiedy była w ciąży z Piątym Bratem, a gdy poprosiła, żeby przestał, rzucił się do pracy z jeszcze większą energią, co niezaprzeczalnie musiało doprowadzić do nieszczęścia.
Kiedy Piąty Brat miał sześć miesięcy, miejscowy lekarz zopero-wał mu wargę, ale zabieg nie udał się od początku do końca; lekarz użył za grubej igły i zbyt szorstkiej nici, poza tym niestarannie wyciągnął szwy, co spowodowało infekcję i doprowadziło do powstania odrażającej blizny pośrodku górnej wargi.
Brat miał dwadzieścia dwa lata, dzieliła nas różnica czterech lat, jednak na pierwszy rzut oka mógł sprawiać wrażenie młodszego ode mnie. O ile nie musiał, nigdy się nie odzywał, więc pod tym względem prześcignął nawet ojca; prawdopodobnie obawiał się, że mówiąc, ściąga uwagę na swoje okaleczone usta. Piąty Brat był spawaczem w stoczni; ilekroć mógł, przeprawiał się przez rzekę promem, żeby uniknąć dwuipółgodzinnego marszu z domu do pracy i z powrotem.
Nasza piątka jadła przy stole w mdłym świetle lampy.
Większość sąsiadów wolała spożywać posiłki na dworze przed wejściem do zabudowań, na ziemi lub na kamiennych stopniach; jak w jednej wielkiej rodzinie sięgali po jedzenie do wszystkich misek. Jednak przy najmniejszym zadrażnieniu sypały się przekleństwa, uniesione pałeczki niebezpiecznie celowały w twarz oszusta i jeśli atmosfera stawała się gorąca, miski lądowały na głowie delikwenta, a papka z ryżu wymieszana z lepką krwią spływała mu po twarzy.