– Moja droga, z nikim nie musisz rozmawiać – powiedział z uśmiechem. – Wracaj do domu i daj życie dziecku.
Wstała roześmiana. Chwilę ściskała mocno jego ręce.
– Tak zrobię – powiedziała.
– Dobrze! – puścił jej dłonie.
I już go nie było.
Patti Fane i Marg Kelly wyszły z numeru 1045 tylnymi drzwiami i ruszyły ku skrzyżowaniu Elm Street z Trasą 78, skąd dobiegał szum przejeżdżających autobusów i trolejbusów. Ale autobus do północnej części Holloman uciekł im, co oznaczało konieczność odczekania pięciu minut. W zimie rzadko czekało się dłużej.
– Co za niezwykły człowiek – powiedziała Marg Kelly. Stały ukryte za trzymetrową ścianą zamkniętego śniegu.
– Poczułaś to? Naprawdę to poczułaś?
– Jak elektryczny wstrząs.
Dr Christian dołączył do rodziny, zebranej w numerze 1047. Znów stał przy piecyku, rozmawiając z mamą, podczas gdy trójka rodzeństwa kręciła się po kuchni – siostra i dwóch braci w towarzystwie żon.
Mary była najbliższą mu i jedyną siostrą. Trzydzieści jeden lat i ciągle niezamężna. I tak podobna do mamy, a jednak brzydka. Coś w niej nie funkcjonuje, pomyślał dr Christian. Zawsze tak było. Może niezwykle piękna matka tak wpływa na dziewczęta? Wystarczy tylko spojrzeć na mamę, a potem na Mary, która wygląda jak jej odbicie w krzywym lustrze. Zgorzkniała, oschła, skryta dziewczyna. Mary.
Zawsze taka była i pewnie już się nie zmieni. Ale skoro w stosunku do pacjentów (pełniła w klinice rolę sekretarki) była cudownie delikatna i serdeczna, to w zasadzie nie miało większego znaczenia. James był średnim bratem. Mary z racji płci znajdowała się w wyjątkowej sytuacji. James również przypominał mamę, ale na sposób Mary bezbarwny, niewyraźny, wyblakły. Jego żona Miriam, wysoka, pełna werwy dziewczyna, tryskała energią i dziarskim, wesołym pragmatyzmem. Była terapeutką, podporą kliniki i – jak uznali wszyscy wspaniałą żoną dla Jamesa.
Andrew jaśniał urodą, właściwą młodości. Był męską wersją mamy – piękny jak anioł i twardy jak kamień. Więc dlaczego zawsze usuwał się w cień? Jego żona Martha o siedem lat młodsza, specjalistka od testów psychologicznych, wyglądała tak niepozornie, że wszyscy nazywali ją myszką. Kolorem przypominała mysz, była maleńka, bojaźliwa i nerwowa jak mysz. Czasami, wpadłszy w swój żartobliwy nastrój, Joshua Christian wyobrażał sobie, że ma tak olbrzymie ręce, iż klasnąwszy ogłuszyłby ją na miejscu.
– Udziec jagnięcy? Wspaniale! – Miriam była bardzo wytworną w mowie i manierach Angielką. Rodzina Christianów trochę się jej bała. Nie tylko dlatego, że Miriam należała do najlepszych terapeutek na świecie, ale również bardzo utalentowanych lingwistek. Z lubością żartowała, że zna nie tylko francuski, niemiecki, włoski, rosyjski, hiszpański i grecki, ale nawet amerykański. Cała rodzina tak ją kochała i szanowała, że nikt nie miał serca powiedzieć jej, jak marny był to dowcip.
Oczywiście mama dzierżyła ster. To ona dobrała tę niezwykle profesjonalną i samowystarczalną grupę tak, by wspomagała jej najstarszego i najukochańszego syna. Na cokolwiek by się zdecydował, wiedział, że mama zmusiłaby Jamesa, Andrew i Mary, by również to robili i mu pomagali. O skuteczności, z jaką poddawała dzieci praniu mózgu najlepiej świadczyły małżeństwa Jamesa i Andrew. Obaj ożenili się z kobietami, posiadającymi wszelkie dane ku temu, by dołączyć do ich zespołu i rodziny. W klinice brakowało terapeutki, więc James ożenił się z nią. Potrzebowano specjalistki od testów, więc ożenił się z nią Andrew. Kobiety nie miały nic przeciwko temu, że mama dyrygowała nimi, a Joshua – mężami. Mary nie próbowała wyzwolić się z pozycji podkomendnej. Nawet wtedy, gdy wiele lat temu Joshua zaproponował, że porozmawia z mamą w jej sprawie.
Gdyby ktokolwiek okazał chociaż cień niezadowolenia, dr Christian stoczyłby pewnie z matką dziką walkę o ich szczęście, choć kochał i podziwiał mamę, znał dobrze jej wady i wiedział, że nie jest za mądra, ani dalekowzroczna. Ale rodzina poddała się bez walki.
Żadne tarcia i niejednomyślność nigdy nie zmąciły niekłamanej, radosnej satysfakcji, którą cała rodzina czerpała ze wspólnej pracy.
A zatem Joshua Christian, zakłopotany, ale wdzięczny, musiał zaakceptować pozycję, wyznaczoną mu przez mamę – pozycję głowy rodziny i zarządzającego rodzinnym interesem.
Usiedli do obiadu w jadalni – mama na jednym końcu owalnego lakierowanego stołu, a przy okazji najbliżej kuchni, Joshua naprzeciw niej, Mary, James i Miriam po jednej stronie, Andrew i Martha po drugiej. Już dawno temu mama oświadczyła, że przy stole nie wolno dyskutować o zawodowych problemach, dopóki nie pojawią się koniak i kawa. Zasady tej wszyscy przestrzegali skrupulatnie, co pociągało za sobą długie chwile pełnego wahania milczenia. Wszyscy z wyjątkiem mamy pracowali w klinice w sąsiednim domu i nie mieli okazji widzieć niczego poza numerami 1045 i 1047 na Oak Street.
Myślenie pozytywne było główną regułą ich kodeksu, co oznaczało, że nie dyskutowali na temat świata, narodu, stanu ani miasta. To było zbyt przygnębiające, przynajmniej dopóki nie minie się kamienia milowego na długiej drodze do Światowej Równowagi Ludzkiej Populacji.
Wszyscy jedli z apetytem, jako że potrawy sprawiały przyjemność zarówno oczom, jak i podniebieniu. Mama była mistrzynią kuchni, a jej małe stadko rozkoszowało się tymi finezyjnymi przysmakami.
Największym wyzwaniem był dla niej Joshua, wciąż zdradzający niepokojącą tendencję do lekceważenia potrzeb, mający w pogardzie wygody i folgowanie zmysłom.
Kawę i koniak podano w salonie – wielkim pomieszczeniu, połączonym z jadalnią szerokim, pięknym korytarzem. Właśnie tam, siedząc przy okrągłym, lakierowanym stoliku do kawy doceniało się cały urok parteru w numerze 1047.
Ściany były atłasowo białe, a po otworach okiennych nie pozostał nawet ślad, z wyjątkiem cieniutkiej ciemnej linii na obrzeżu płyt okładzinowych, zakrywających przemyślnie okna niczym klapy włazu.
Futryny całkowicie usunięto, podłogę pokryto białym tworzywem, wyłożonym w miejscach przeznaczonych do siedzenia białymi dywanami z syntetycznej owczej skóry. Wszyscy uważali, że prawdziwe byłyby o wiele bardziej przyjemne, ale przy tej ilości wody, którą rozlewali każdej niedzieli, naturalna skóra po prostu zgniłaby. Bladoróżowe i seledynowe obicia krzeseł odbijały się w lakierowanych blatach stołów.
A dookoła stały rośliny – doniczki, skrzynki i koszyki pełne bujnych, zdrowych, przeważnie zielonych roślin, choć trafiały się również czerwone, różowe i fioletowe. Stały na białych słupkach różnej wysokości, spływały ku podłodze kaskadami, sterczały sztywno niczym bagnety, rozgałęziały się na wszystkie strony. A każdy liść, Usteczek, źdźbło i pnącze lśniło w silnym białym świetle, rozproszonym przez mleczny sufit. Palmy, paprocie, zapylce, srebrniki, orchidee, krzewy, winorośle, kaktusy, pnącza, cebulki, łodygi, bulwy i kłącza, i drzewka bonzai. Na wiosnę większość rozkwitała, długie kolce narzęstu wznosiły się łukami między smukłymi hiacyntami i kępkami żonkili, dwadzieścia różnych odmian begonii kipiało od kwiecia, kwitły cyklameny, gloksynie i fiołki afrykańskie; rozłożystą mimozę rosnącą w skrzynce pokrywały na całej dwuipółmetrowej wysokości złociste kuleczki pełne pyłku. Dom przesycał zapach kwiatów pomarańczy, słodkiego groszku, stephanotis, jaśminu i gardenii.
W lecie rozkwitał hibiskus i tak trwał przez całą jesień aż do wczesnej zimy, wspomagany przez miedzianoróżową bouganvilleę, bujnie pokrywającą kratę na ścianie salonu. W zimie kwitnienie ustawało, ale liście były nadal błyszczące i zielone pomiędzy bardziej kolorowymi liśćmi nie kwitnących roślin.