Prowadziliśmy cudze wojny w imię sprawiedliwości i wolności, a świat nienawidził nas za to – nas, a nie ludzi, z powodu których walczyliśmy. I wcale nie twierdzę, że braliśmy udział w tych wojnach z altruistycznych pobudek, choć bardzo wielu z nas tak właśnie sądziło. I nawet wtedy, gdy oszukiwaliśmy się tymi staromodnymi złudzeniami – wojna i altruizm! – w tym samym czasie wydaliśmy zaciętą wojnę niemożliwości, nie dawaliśmy spokoju przeszłości, z religii uczyniliśmy pośmiewisko, a z ludzi zera.
Sofa zbyt ograniczała jego ruchy, więc wstał niezgrabnie, ale dziwnie wdzięcznie, rozprostowując swoje niezwykle długie kończyny.
Przemierzał pokój, absolutnie nie nadający się do spacerów, pojawiał się i znikał pomiędzy liśćmi, drżącymi od ruchu powietrza, potrącał doniczki i podstawki od kwiatów. Cała rodzina siedziała, zupełnie zniewolona, przykuta do miejsca jego grzmiącym głosem i błyskiem oczu; siostra zmartwiała ze strachu i wstydu, bratowe przejęte podziwem, bracia niezdolni, by go urazić, a matka – ach! Matka ukrywała pod kamienną twarzą szalejące uczucie tryumfu. Kiedy jego emocje łączyły się z intelektem i zmuszały go do mówienia, oczarowywał słuchaczy. Nawet temu najmniejszemu gronu ludzi, którzy słuchali go od lat, narzucił swoją wolę.
– Nie pamiętam początków trzeciego tysiąclecia, bo właśnie wtedy się urodziłem. Ale co nam przyniosły? Byli tacy, co śpiewali hymny i czekali na śmierć w blasku Drugiego Nadejścia. I tacy, co śpiewali hymny i czekali na nowe życie w blasku technicyzacji wszechświata. Ale co nam to dało? Ból. Bezradność. Upadek. Rzeczywistość! Rzeczywistość trudniejszą, okrutniejszą i bardziej nieznośną, niż kiedykolwiek w historii naszej planety od czasów czarnej śmierci.
Kula ziemska błyskawicznie stygła. Bóg wie, dlaczego tak się stało i chyba nikt poza Nim. Oczywiście, były teorie o prądach i warstwach atmosferycznych, o płytach kontynentalnych i odwróceniu biegunów magnetycznych, słonecznych polach siłowych i przechyleniu osi Ziemi, ale to wszystko wyłącznie przypuszczenia. A jednak – a jednak!
W każdym razie, powiedziano nam, że za kilkadziesiąt lat – albo stuleci – będzie już dość danych, żeby ogłosić, co właściwie się stało.
A na razie – Bóg jeden wie. To wszystko nie potrwa zbyt długo raptem tysiąc lat, może dwa. Cóż to znaczy wobec wieczności. Ale rzeczywistość przetrwa nas, nasze dzieci i jeszcze wiele następnych pokoleń. Ziemie, na których mogliśmy wieść owocne życie, kurczą się gwałtownie. Większości dostępnych zapasów wody grozi przemiana w polarną czapę lodową, a populacja jest wciąż zbyt liczna. Oto, co przyniosło nam trzecie tysiąclecie! I nic na to nie poradzimy.
Wzruszył ramionami i zamilkł na jakieś dziesięć sekund – była to precyzyjnie, choć instynktownie wyliczona pauza dla uzyskania maksymalnego efektu. Ponownie przemówił już ciszej i spokojniej, wprowadzając słuchaczy w inny nastrój.
– Ale my, Amerykanie, nie martwiliśmy się aż tak bardzo. Byliśmy najbardziej rozwiniętym narodem na świecie i wiedzieliśmy, że sobie poradzimy. Nie przypuszczaliśmy nawet, że trzeba będzie zacisnąć pasa więcej niż o kilka dziurek. Ale zapomnieliśmy o reszcie świata. A ta obróciła się przeciwko nam! Jak wszyscy, to wszyscy.
Pozwolić narodowi USA, by rósł i rozmnażał się, kiedy im narzucono programy redukcji populacji, które musieli zaakceptować? O, nie! Dla każdego kraju model rodziny z jednym dzieckiem przez co najmniej cztery pokolenia, a potem zawsze już tylko dwójka dzieci. Sprzeciwiliśmy się i zostaliśmy zupełnie sami. A kiedy emocje opadły, zrozumieliśmy, że nie damy rady zjednoczonej przeciw nam reszcie świata.
Nie moglibyśmy prowadzić tak wielkiej wojny nawet w najlepszych czasach, a – przyznajmy – te czasy już minęły. Zmarnowaliśmy tak strasznie wiele, a nade wszystko straciliśmy ducha i siłę narodu. Nasze mózgi zagubiły się w szaleństwie, serca – w pozbawionej miłości kopulacji, a dusze w zamęcie.
Kiedy granice Eurowspólnoty spotkały się ze Wspólnotą Bliskiego Wschodu – a nie mogliśmy powstrzymać tego procesu – została nam już tylko droga do Delhi.
Jego głos niemal zamarł w pełnym smutku szepcie; czas fajerwerków minął. A raczej minąłby, gdyby mama pozwoliła na to. Ale ona, wiedząc świetnie, gdzie ukłuć, żeby zabolało, pragnęła jeszcze więcej ognia.
– Nigdy nie uwierzę, że musieliśmy podpisać ten traktat, by nie zginąć! – krzyknęła. – Stary Gus Rome sprzedał nas za pokojową Nagrodę Nobla!
– Jesteś typową przedstawicielką pokolenia! Dlaczego nie rozumiesz, że to przez was utraciliśmy dumę, twarz, zostaliśmy upokorzeni? To koniec! Koniec, koniec, koniec, koniec! Ale moje pokolenie pozbiera szczątki i zacznie wszystko od początku, zejdzie do podstaw i sprawi, że Ameryka znów stanie się tym, czym była! Wy cierpieliście, bo odebrano wam dumę. Ja jej nie mam! Więc ani trochę nie obchodzi mnie, czy Gus Rome miał rację, podpisując traktat, zamiast rozpocząć wojnę, której nie mogliśmy wygrać.
Umysł zaczął mu wrzeć, jakby chciał wytrysnąć przez czaszkę, usta, uszy, nozdrza, oczy… Uspokój się, uspokój, Joshua! Ukrył rozpaloną twarz w zimnych dłoniach i potrząsał, dopóki ucisk w skroniach nie ustąpił. Wtedy opuścił ręce i znowu chodził, ale już znacznie wolniej. Ciemne oczy błyszczały mu w głębokich oczodołach.
Nagle zatrzymał się i odwrócił ku wciąż nieruchomo siedzącej rodzinie.
– Dlaczego wydaje mi się, że to muszę być ja? – zapytał.
Nikt nie znał odpowiedzi. On również. To było całkiem nowe pytanie, które zadawał sobie dopiero od kilku tygodni, więc rodzina nie wiedziała, co przez to rozumiał. Ale zauważyli, że z każdym dniem coraz mniej zaprzątają go abstrakcje, a bardziej konkrety.
– Dlaczego to miałbym być ja? – powtórzył. – Mieszkam w Holloman, a czy to jest środek Wszechświata? Nie! Tylko jedno z tysięcy starych zadupi, żałośnie staczających się do wspólnego grobu i czekających, aż buldożery przyszłości zrównają je z ziemią i zasadzą lasy. Podobno mamy przed sobą jeszcze kilkaset lat, zanim lodowce zdruzgoczą nasze drzewa. To dużo czasu jak dla lasów. Ale kiedyś – ach, kiedyś Holloman było miastem koszul i uczonych, maszyn do pisania i broni, skalpeli i strun fortepianowych. W Holloman krzewiono naukę, ubierano ciało, propagowano słowa, zadawano ludziom śmierć, wycinano zrakowaciałe tkanki i tworzono muzykę. Holloman było symbolem tego, co osiągnął Człowiek u progu trzeciego tysiąclecia. I może dlatego wybrano właśnie mieszkańca Holloman.
Nikt nie wiedział, co odpowiedzieć, ale troje spróbowało.
– Jesteśmy z tobą, Joshua – stwierdził James.
– Dokądkolwiek nas zaprowadzisz – dodał miękko Andrew.
– I niech Bóg zlituje się nad nami – powiedziała Mary.
Miriam powoli rozebrała się i wślizgując się w dentonki przy wtórze szczękania zębów powiedziała: – Czasami wydaje mi się, że on chyba nie jest człowiekiem.
– Znasz go od tylu lat i nadal tak twierdzisz? – zapytał James.
Leżał już w łóżku, opierając stopy o butelkę z gorącą wodą. – Nigdy nie spotkałem nikogo tak głęboko ludzkiego.
– W nieludzki sposób – uparła się, a potem dodała spokojnie: – I staje się coraz gorszy. Tej zimy zmienił się. A teraz w dodatku staje przed nami i pyta, dlaczego to ma być on.
– Nie gorszy, tylko lepszy – mruknął sennie James. – Mama mówi, że Joshua osiąga szczyt możliwości.
– Nie wiem, które z nich bardziej mnie przeraża, on czy mama.
Dlatego powtórzę komentarz Mary: niech Bóg się nad nami zlituje.
Jimmy, kochany! Och, gdzie jesteś? Obejmij mnie, tak mi zimno!
Martha-Myszka przemknęła do kuchni, przerażona na samą myśl, że mogłaby zastać tam mamę, wciąż królującą przy kuchence. Co wieczór czekała cierpliwie, aż upewniła się, że mama odłożyła już swoje berło i majestatycznie wstąpiła na piętro. Dopiero wtedy ośmielała się zejść do kuchni, by przyrządzić gorącą czekoladę, którą Andrew lubił wypić już w łóżku. Z początku wydawało się jej, że wielki czarny cień na ścianie należy do mamy. Serce jej załomotało i zamarło. Ale cień należał do Mary. Pilnowała przy kuchence gotującego się mleka.