Выбрать главу

– Ona nie… Ona… nie była… Uklękła prosząc o pomoc! Potrzebowała czegoś ode mnie, i niech Bóg mi pomoże, nie wiedziałem, czego! Więc dotknąłem jej, bo cóż innego mógłbym zrobić!

– Bzdura! Cholerne bzdety! Joshuo Jezusie Christianie Chrystusie!

Przestań propagować Boga! Natychmiast! Słyszysz? Nie pozwalaj ludziom klękać przed tobą! Nie zgadzaj się, żeby cię czcili! Nie różnisz się od innych, pamiętaj o tym! Zaistniałeś dzięki mnie! Ja cię tu pchnęłam, ja cię stworzyłam! I nie zrobiłam tego po to, żebyś mi tu odgrywał Mesjasza, nie wykorzystuj przypadkowej zbieżności nazwiska, by ludzie traktowali cię jak Boga! Reinkarnacja Jezusa Chrystusa w osobie Christiana z trzeciego tysiąclecia. Co za nędzny, tandetny, nikczemny trik wobec tych nieszczęśliwych ludzi! Wykorzystujesz ich potrzeby i łatwowierność! To trzeba przerwać! Słuchasz mnie? Natychmiast!

Pieniła się ze złości, czuła, jak bąbelki śliny wyskakują jej z kącików ust. Wciągnęła je z przeciągłym świstem.

A on stał i patrzył na nią, jakby wyciągnęła magiczny gwóźdź z jego pięty z brązu i wypuściła krew, dzięki której niezłomna wola pchała go z miasta do miasta, a on nie czuł zimna, wyczerpania, rozpaczy.

– Naprawdę tak myślisz? – wyszeptał.

– Tak! – odparła zdecydowanie.

Pokręcił powoli głową.

– To nieprawda! – drżenie, drżenie. – To nieprawda! To nie-praw-da!

Odwróciła się od niego i spojrzała na ścianę.

– Jestem zbyt zła, by nadal rozmawiać z tobą. Idź spać, Joshua!

Idź spać jak każda – śmiertelna – ludzka – istota!

Zwykle tyrada odnosi skutek, zwłaszcza gdy obiekt tak gorzkiej, zaślepiającej wściekłości jest pod ręką. Ale nie dziś. Nie w Sioux Falls.

Joshua Christian. Kiedy w końcu wyszedł, poczuła się jeszcze gorzej.

Coraz bardziej zła. Opanowały ją emocje, o które nawet się nie podejrzewała. Nie mogła spać, siedzieć ani leżeć. Więc stała, oparłszy rozpalone czoło o lodowatą ścianę sypialni i życzyła sobie śmierci.

W pokoju dr. Christiana było dość ciepło. Ci dobrzy, mili ludzie dali mu to, czego, jak sądzili, najbardziej potrzebował. Ciepło. Ale czyż kiedykolwiek poczuje ciepło? Czy powiedziała mi prawdę? Czyż po to się urodziłem, by tego słuchać? To wszystko nieprawda!

Nogi, dzień po dniu pracujące jak tłoki, nagle nie mogły, nie chciały i nie potrafiły nieść go dłużej. Osunął się na podłogę bez czucia. Uświadomił sobie z rozpaczą, jak bardzo się pomylił.

Oni nie potrzebują Boga, lecz człowieka! Kiedy człowiek zaczyna interesować się boskością, przestaje być człowiekiem. Bez względu na to, co pisze się w książkach i za jaką świętość się je uważa, on, Joshua Christian, wiedział, że Bóg nie cierpi, że Bóg nie czuje bólu, Bóg nie może zgadzać się we wszystkim z ludźmi. Więc Joshua tylko jako człowiek mógł pomóc człowiekowi.

Jak przez gęstą mgłę zobaczył obraz klęczącej przed nim kobiety.

Może Judith Carriol miała rację? Czyżby rzeczywiście odpowiedział na okazane mu uwielbienie niczym Bóg? Uznał je za naturalne.

Zwykły człowiek odrzuciłby je z przerażeniem i obrzydzeniem. Nie, nie! Wtedy inaczej to interpretował! Widział tylko kobietę tak złamaną bólem, że nie mogła dłużej ustać na nogach. To ból rzucił ją na kolana, nie miłość! Pomóż mi! – krzyczała bezgłośnie, pomóż, człowieku, mój bracie! A on dotknął jej, pragnąc, by jego ręce umiały uzdrawiać.

Ale tak naprawdę klęcząc oddawała mu cześć, a więc postępował jak bluźnierca. Jeśli nie był człowiekiem jak oni, to jego działanie nie miało znaczenia, gdyż, dawał im wyłącznie popioły. I jeśli nie był z ludźmi, lecz ponad nimi, to wykorzystali go, by ukraść coś, czego nie mogli sami zdobyć. Niczym wampiry, a on był dobrowolną ofiarą.

Trząsł się, skręcał, dygotał. Płakał rozpaczliwie. Czuł się rozbity.

Jako człowiek czy idol? Nieważne. I nie było nikogo, kto pomógłby mu pozbierać się. Judith go opuściła.

Rano wyglądał na chorego. Dr Carriol, przestraszona i zawstydzona swoim dzikim wybuchem, nagle zdała sobie sprawę, że chociaż często wyglądał na śmiertelnie zmęczonego, nigdy nie sprawiał wrażenia chorego. Kiedy w środku nocy wściekłość wreszcie ją opuściła, pojęła, że poruszyła moce, których nie rozumiała i nie szanowała.

W przeciwnym razie, nigdy nie wściekłaby się tak. Uświadomiła sobie, że rozwścieczyła ją do szaleństwa świadomość, iż ten marionetkowy władca, tej jej twór, uzurpował sobie władzę, której mu nie dała.

Przeraźliwe zimno panujące w pokoju zmroziło i wygoniło z niej gniew. Wtedy zrozumiała swój błąd. To nie zagarnięcie władzy przez dr. Christiana tak ją rozjuszyło, lecz fakt, że to przecież ona ma mu przewodzić, on zaś pokazał jej niezbicie, że nosi w sobie coś, czego nie mogła stworzyć. Kiedy król obraca się przeciw swemu stwórcy, padają wieże i walą się fortece.

Jak naprawić ten błąd? Nie wiedziała, bo nawet nie przeczuwała, na czym polegał. Nie mogli o tym dyskutować logicznie i rozsądnie.

Nie mogła też go przeprosić. Pewnie nawet nie zrozumiałby, za co go przeprasza.

Pierwszy raz w życiu Judith Carriol przyznała, że jest bezradna.

Mama wśliznęła się na śniadanie niczym płochliwy krab, zerknęła na dr Carriol, westchnęła, a potem zwróciła oczy na syna i zaczęła lamentować. Judith jednym spojrzeniem położyła temu koniec. Mama zamilkła i siedziała ze spuszczonymi oczami.

– Joshua, źle wyglądasz – powiedziała dr Carriol sucho i spokojnie. – Lepiej skorzystaj z samochodu.

– Powędruję – z wysiłkiem poruszył ustami. – Muszę iść.

I poszedł. Wyglądał tak źle, że mama bezwładnie siedziała w samochodzie, a rzęsiste łzy spływały jej po twarzy. On mówił, doradzał, słuchał, łagodził i znów szedł. W ratuszu przemawiał z mocą i uczuciem, ale nie o Bogu. Kiedy pytano go o Boga, odpowiadał najbardziej wykrętnie jak potrafił, krótko, usprawiedliwiając się, że ma nowy dylemat, który musi dopiero rozwikłać. Dr Carriol, słysząc to, zesztywniała. Z całego serca i duszy zapragnęła, by czas się cofnął.

Przeklęła swoją głupotę, brak opanowania, emocjonalną nieodporność.

Nikt w Sioux Falls nie zauważył w nim zmiany, bo nikt go przedtem nie znał, a nawet tak chory i przygnębiony, wyglądał nadal wspaniale.

Przepaści dzielącej jego dawną olśniewającą spontaniczność i obecną żelazną determinację nie zauważył żaden z nielicznych mieszkańców Sioux Falls, którzy zostali tu na zimę 2032/33 roku.

Później przemierzył Północną Dakotę, Nebraskę, Colorado, Wyoming, Montanę, Idaho, Utah. Naprzód, naprzód, naprzód, w przerażającym zimnie, wciąż szedł, szedł, jakby jego życie od tego zależało.

Ale krew ducha, ogrzewająca go ciepłem ze środka duszy, wyciekła z niego, gdy dr Judith Carriol wyciągnęła magiczny gwóźdź z jego pięty. A pod wpływem nowej lodowatej duszy jego ciało zaczęło się kruszyć. Bolało go. Świerzbiło. Trzaskało. Ropiało. Krwawiło.

Z każdym tygodniem pojawiały się u niego zewnętrzne oznaki wewnętrznego rozpadu. Wrzody. Czyraki. Wysypka. Siniaki. Rany. Pęcherze. Nikomu nie mówił, nikomu ich nie pokazywał, nie leczył. Wieczorem jadł równie mało, jak w ciągu dnia, później padał na łóżko, zamykał oczy i wmawiał sobie, że śpi.

W Cheyenne zemdlał i minęło sporo czasu, zanim oprzytomniał.

Nie, nie, to nic poważnego, tylko przelotne osłabienie.

I żal, o, żal. Straszny smutek.

Billy, Judith i mama nie mieli na niego wpływu. Wszelkie upomnienia, perswazje, błagania, nawet próby sterroryzowania go były bezskuteczne. Po prostu usunął ich z umysłu, jakby zatracił świadomość własnej tożsamości. Nie wiedział nawet o Marszu Tysiąclecia, bo kiedy wspomniano przy nim o tym, nie okazywał zainteresowania.