Выбрать главу

To nie miało znaczenia. Wiedział, że to jego ostatni wielki marsz.

Nie zastanawiał się, co zrobi ze sobą, gdy już nie będzie mógł chodzić. Przyszłość nie istniała. Kiedy dokona się czyjeś dzieło, co pozostaje? Pokój, bracie, powiedziała spokojnie jego dusza. Pokój najdłuższego, najgłębszego snu na świecie. Jakże pięknego! I wartego pożądania!

Wyciągnął się na łóżku. Była to ostatnia noc przed Marszem Tysiąclecia. Zaprzestańcie skargi swojej, o kości, zapomnij o ranach swoich, o skóro, odejmijcie ostry ból, o plecy, rozluźnijcie swe sploty, o mięśnie. Spocznę w słodkim zapomnieniu, nie zaznam więcej bólu, nie jestem sobą, tylko próżnią, nicością. Ołowiane przyciski z monet dla Charona czekają w pogotowiu na powiekach, mocno przywarły mi do rzęs, wywracajcie się, o gałki oczu moich, wywracajcie się w tej świadomej agonii…

Kiedy tylko słońce pojawiło się na czystym tle słodkiego, bezchmurnego nieba, a szczyty drapaczy chmur na Wall Street zabłysły złotem, różem i miedzią, dr Joshua Christian rozpoczął ostatni marsz.

Towarzyszyli mu dwaj bracia, siostra, bratowe i matka, dopóki modne pantofle nie zmusiły jej do wśliznięcia się ukradkiem na tylne siedzenie zaparkowanego za rogiem samochodu, przeznaczonego dla ważnych uczestników marszu na wypadek zasłabnięcia. Były również ambulanse dla bardzo ważnych uczestników marszu na wypadek poważnej niedyspozycji.

Burmistrz Nowego Jorku Liam O’Connor szedł i zamierzał dotrwać do końca, jako że ćwiczył od tygodni, a w młodości był niezłym sportowcem. Senator David Sims Hiller VII maszerował tuż za burmistrzem, również chciał dotrzeć do Waszyngtonu. Gubernatorowie Hughlins Canfield z Nowego Jorku, William Griswold z Connecticut i Paul Kelly z Massachusetts także wędrowali, zdecydowani dojść do stolicy. Ćwiczyli od lutego, kiedy to Bob Smith ogłosił Marsz Tysiąclecia. Nawet radni Nowego Jorku brali udział w Marszu, nawet komisarz policji, dowódca straży pożarnej i miejski rewident księgowy.

Wielka grupa strażaków maszerowała w mundurach, a członkowie amerykańskiego związku byłych kombatantów czekali przed hotelem Plaża, by dołączyć do pochodu. Zjawiła się też orkiestra szkoły średniej na Manhattanie, razem z cheerladers i studentami. Ci, którzy zostali w Harlemie, zebrali się na 125 ulicy, a nieliczni portorykańczycy z West Side czekali przy moście George’a Washingtona.

Było zimno, a dość ostry wiatr smagał maszerujących, ale dr Christian szedł z odsłoniętą głową i bez rękawiczek. Wystartowano bez żadnych ceremonii. Joshua wyruszył spod odsłoniętego portalu banku, środkiem ulicy, jakby nie widział nikogo. Rodzina tuż za nim, dalej szli dygnitarze. Machali rękami i uśmiechali się, zaraz po nich orkiestra, nadająca tempo, a dalej tysiące wielbicieli.

Dr Christian był spokojny i nieco posępny. Nie oglądał się na boki, podniósł głowę i utkwił spojrzenie gdzieś pomiędzy furgonetkami telewizji CBS i ABC. NBC przesunięto na czoło pochodu. Dziennikarze otrzymali surowy zakaz wchodzenia w drogę dr. Christianowi i robienia wywiadów podczas marszu. Nikt się nie wyłamał, zwłaszcza że po pewnym czasie żaden reporter nie mógł złapać tchu, a co dopiero zadawać pytania. Dr Christian szedł bardzo szybko, a jeżeli jedynym sposobem na skończenie z tym wszystkim był wysiłek, to nie wolno mu się oszczędzać. Później odpocznie.

Dziesięć tysięcy, dwadzieścia, pięćdziesiąt, dziewięćdziesiąt…

Tłum gęstniał, wychodził z każdej przecznicy, a żołnierze i policjanci kierowali ludzi na właściwe miejsce. Stali wzdłuż drogi, ramię przy ramieniu i uroczyście salutowali dr. Christianowi, gdy przechodził obok. Ten płynny ruch falujących ramion ciągnął się kilometrami.

Guziki, odznaki i sprzączki lśniły, mundury były świeżo uprane i uprasowane, wyglądali i czuli się wspaniale.

Z Soho i Village wypłynął potężny strumień barwnych ludzi, z piórami na czapkach, w różnokolorowych szalikach, z błyszczącymi koralami, cekinami, wstążkami, frędzlami i galonami tańczyli przy dźwiękach wszystkich możliwych instrumentów. Kilka helikopterów krążyło nad Central Park niczym ważki, a kamery znajdujące się na nich filmowały dr. Christiana, wychodzącego z Piątej Alei z półmilionowym tłumem, ciągnącym się za nim.

Z Central Park wyruszyli przyjezdni, którzy rozbili tam namioty, rozmawiali i śmiali się przez całą noc, a teraz szli, śpiewając. Jedni skakali, inni dumnie stąpali, słuchając jazz-bandów, gitar i lutni. Starali się śpiewać ballady razem z muzykami, setki ludzi podskakiwały niczym ptaki w tańcu godowym, a inni maszerowali po wojskowemu, lewa – prawa – lewa – prawa, w rytmie nadawanym przez orkiestrę dętą, a ci w najbliższym sąsiedztwie fletów i piszczałek, jakby unosili się w powietrzu. Niektórzy chodzili na rękach. Widziało się arlekinów i pierrotów, klaunów i Ronaldów McDonaldów, Kleopatry i Marie Antoniny, King-Kongi i kapitanów Haków. Pięćset osób przebrało się w togi i niosło na ramionach lektykę z rzymskim wodzem ze wszystkimi insygniami władzy.

Wojskowi przybyli w białych uniformach z różnokolorowymi paskami. Zabroniono jazdy konnej i rowerami, ale mnóstwo ludzi jechało w fotelach na kółkach, ozdobionych lisimi ogonami, powiewającymi przy prowizorycznych drzewcach i błyszczących proporcach.

Szedł też kataryniarz z małpką na ramieniu, która piszczała i robiła miny, a kataryniarz śpiewał skrzeczącym tenorem. Trzej dżentelmeni w surdutach i cylindrach przybranych pysznymi, nadjedzonymi przez mole pawimi piórami śmigali na unicyklach, ponieważ nikt nie zakazał tej jazdy. Grupa owiniętych w szafranowe szaty uczniów o wygolonych głowach niosła fakira leżącego na gwoździach, z zapadniętym brzuchem przystrojonym liliami wodnymi. Kilka chińskich smoków wiło się i hałasowało w jazgocie grzechotek, bębnów, cymbałów i petard. Ponad dwumetrowy Murzyn, w najwspanialszym pierzastopaciorkowym stroju zuluskiego księcia, szedł wielkimi krokami w tłumie, niosąc włócznię z czubkiem zabezpieczonym kawałkiem korka, pomalowanym i przystrojonym piórami tak, że przypominał czaszkę zabitego w walce wroga.

Dr Christian zmiękł w pobliżu Metropolitan Museum, gdzie tłoczyli się piechurzy. Zarzucili go żonkilami, hiacyntami, krokusami, różami, kwiatami wiśni i gardenii. Zbliżył się szeroką aleją do miejsca, gdzie stali poza kordonem policjantów i żołnierzy. Wyciągnął ręce przez nieprzystępny mur mundurów, by dotknąć ludzi i cieszył się ich radością.

Wkładał kwiaty, które złapał, za uszy, do kieszeni, między palce. Ktoś wcisnął mu na głowę wianek z wielkich stokrotek i girlandę z begonii na szyję. Wszedł na stopnie muzeum, przystrojony niczym książę wiosny. Na szczycie schodów rozpostarł szeroko ramiona i przemówił do mikrofonów, na wszelki wypadek zainstalowanych przez organizatorów Marszu. Tłum nagle zatrzymał się i słuchał z wytężoną uwagą.

– Ludzie tego kraju, kocham was! – krzyknął spłakany. Wejdźcie razem ze mną w ten piękny świat! Nasze łzy uczynią go rajem! Odrzućcie smutki! Zapomnijcie o żalach! Człowiek przetrwa najsroższe zimno! Idźcie ze mną, trzymajcie dłonie waszych braci i sióstr! Kto żali się na brak rodzeństwa, gdy wszyscy jesteśmy braćmi i siostrami? Idźcie ze mną na spotkanie przyszłości!

Później ruszył w ogłuszającym ryku radości, wśród kwiatów gęsto padających za nim na drogę. Inni zbierali je i wkładali między karty książki Joshuy na pamiątkę.

Ruszył dalej, jego groteskowe ciało poddało się dyscyplinie długich, kołyszących się kroków, pokonując kilometry i zawodząc tych, którzy nie zdołali mu dorównać.

W południe przeszedł most George’a Washingtona i poprowadził trzymilionowy tłum do New Jersey, tę ogromną rozśpiewaną masę ludzi, którzy własnym rytmem spokojnie przeciskali się przez dwa przęsła mostu. Podążali za wymarzonym Srokatym Kobziarzem i nie obchodziło ich, dokąd idą. W tym pięknym, niepowtarzalnym dniu zapomnieli o kłopotach, dolegliwościach i bólu serca.