Выбрать главу

W New Jersey objawił się prawdziwy duch Marszu Tysiąclecia, ponieważ dr Christian szedł przez całą 1-95, z Nowego Jorku do Waszyngtonu, ogrodzonym niską poręczą chodnikiem, wynoszącym go wysoko ponad tłum.

– Hosanna! – krzyczeli. – Alleluja! Niech będą błogosławione twoje dni za to, że nas kochasz! Niech Bóg cię zachowa i dzięki Bogu za ciebie, Joshuo, Joshuo, Joshuo CHRISTIANIE!

Wyglądali jak powolna, leniwa delta owłosionych, hałaśliwych łożysk kulkowych, ocean podskakujących głów, przelewający się przez hałdy żużlu i rudery umierającego New Jersey, przez stare wymarłe miasta Newark i Elisabeth, zielone, mleczne doliny i splątane jary z dr. Christianem na czele, w wszystkimi troskami z tyłu. Pomagali sobie, bardzo delikatnie przenosili ludzi, którzy zasłabli, zwalniali, ustępowali i odchodzili, przekazywali pałeczkę oczekującym.

Pierwszego dnia w marszu uczestniczyło pięć milionów osób.

Nigdy dotąd nie było tak wiele szczęśliwych i wolnych, kulejących i oczyszczonych, i zespolonych.

Dr Judith Carriol została w hotelu w Nowym Jorku i oglądała marsz w telewizji, gryząc wargę i czując, że jej dzieło wymyka się z rąk. Kiedy olbrzymia procesja mijała hotel, podeszła do okna i obserwowała w udręce, wlepiwszy wzrok w dr. Christiana. Widok tego zintegrowanego tłumu zapierał jej dech. Nigdy nie wyobrażała sobie, ile ludzi jest na świecie. Niezdolna do zrozumienia prawdziwego cierpienia, teraz świadomie go szukała, zdesperowana, przerażona, zagubiona. Ale nie pojmowała wad tego zjawiska, dostrzegając tylko jego rozmiary.

A oni szli, szli, szli tam, w dole, aż słońce zniknęło za horyzontem, a w mieście zapanowała dzwoniąca w uszach cisza.

Wtedy wyszła do parku, gdzie czekał na nią helikopter. Polecieli do New Jersey. Dołączy na noc do swojego inkuba, gdziekolwiek by to nie było.

W Białym Domu panował sądny dzień, ponieważ prezydent był wściekły. Gnębiła go przerażająca myśl, że coś się nie uda, że to żywe morze zupełnie niespodziewanie wzburzy się, że wśród tłumów pojawi się jakiś magnetyzm i zmiażdży te liczne głowy niczym jajka, że czarne ziarno nienawiści, dojrzewające gdzieś niezauważone wybuchnie w ludzkich tkankach krwawą falą gwałtu. Prezydent obawiał się, że jakiś samotny fanatyk wymierzy karabin w bezbronnego i odsłoniętego dr. Joshuę Christiana.

Natychmiast zaakceptował pomysł Marszu Tysiąclecia, gdy zaprezentował mu go Harold Magnus, to prawda. Ale w miarę upływu czasu, coraz bardziej bał się i żałował, że zgodził się na Marsz.

A w maju, gdy Harold Magnus wypominał mu nerwowość, stał się zgryźliwy. Powiedziano mu, że dr Christian nie zgodził się na ochronę. Prezydent żądał więc coraz więcej zapewnień ze Środowiska, armii, gwardii narodowej, że przewidziano i wyeliminowano każdy wypadek.

A jednak wciąż przeczuwał nadchodzącą katastrofę, spowodowaną bezbronnością dr. Christiana, nad którym nikt nie panował.

Dlatego prezydent tak wściekał się pierwszego dnia. Bardziej pozytywne myślenie po prostu do niego nie docierało, ponieważ Marsz Tysiąclecia, sława dr. Christiana i zadziwiający sukces, jaki odniosła za granicą jego filozofia uniemożliwiały konstruktywne myślenie. Po raz pierwszy od czasu Traktatu w Delhi głowy państw całego świata zebrały się w Waszyngtonie, po raz pierwszy od czasów Traktatu w Delhi zanosiło się na prawdziwie przyjazne porozumienie między Stanami Zjednoczonymi i innymi mocarstwami. Tak wiele spoczywało na szerokich, chudych ramionach człowieka widocznego na ekranie wideo, idącego żwawo kilometr za kilometrem, godzina za godziną.

Doskonały obiekt strzałów. Wiedział, że jeśli dr Joshua Christian padnie zbryzgany krwią, Ameryka otrzyma o wiele bardziej paraliżujący cios niż w Delhi. Ponieważ jej lud, a także inne narody mógłby jeszcze raz ogarnąć bezrozumny, destrukcyjny, anarchistyczny żywioł.

Tak wiele powierzono jednej osobie!

Nie istniał dla nikogo. Siedział z Haroldem Magnusem, irytował się i zrywał w panice, gdy wydawało mu się, że kamery zarejestrowały oznaki zagrożenia. Wybrał za towarzysza Harolda Magnusa na wypadek, gdyby coś się stało. Musiał mieć pod ręką chłopca do bicia.

Był wystraszony i przerażony. Po raz pierwszy zrozumiał znaczenie owych abstrakcyjnych milionów. Przybyli tu we własnej osobie nieznani władcy. Obserwował pięć milionów tych małych niezliczonych kropek w New Jersey, a każda kropka zawierała mózg, który głosował za nim lub przeciw. Jak odważył się rządzić nimi? Jak odważyli się na to poprzednicy? Czemu kiedykolwiek łudził się, że zdoła kontrolować coś o tak astronomicznych rozmiarach? Czy kiedykolwiek w życiu coś jeszcze postanowi? Chciał uciec i schować się tam, gdzie nikt go nie znajdzie. Kim był Joshua Christian? Dlaczego pojawił się znikąd i zdobył taką władzę? Jakim prawem komputer rozstrzygał o losie innych? Czy ten człowiek naprawdę jest tak bezinteresowny, że nie pojmuje, jakie przerażające możliwości daje mu ten żywy ocean? Boję się, tak boję się! Co ja zrobiłem?

Harold Magnus dobrze wiedział, jakie problemy nurtują Tibora Reece, ale sam wręcz był zachwycony. Co za widok! Co za pieprzony cud! Co za tryumf, że zorganizował happening na taką skalę! Co za osiągnięcie! Nie wydarzy się nic strasznego, był tego absolutnie pewien. I chłonął chciwie obraz Nowego Jorku na ekranach i dziewięć innych marszów w całym kraju, krótszych niż Marsz Tysiąclecia, kończących się najdalej za dwa dni – z Fort Lauderdale do Miami, z Gary do Chicago, z Fort Worth do Dallas, z Long Beach do Los Angeles, z Macon do Atlanty, z Galveston do Houston, z San Jose do San Francisco, z Puebla do Mexico City i z Monterry do Laredo.

Chłonął widok milionów ludzi, fascynował się marzeniami i aspiracjami, figlował, rozkoszował się i swawolił, samotny wieloryb pławiący się w najbogatszym na świecie morzu ludzkiego planktonu.

Och, ależ ze mnie sprytny chłopczyk!

Moshe Chasen oglądał telewizję w domu razem z żoną Sylwią, a jego emocje bardziej przypominały furię Tibora Reece’a niż beztroski zachwyt Harolda Magnusa.

– Ktoś go dopadnie – mruknął, zobaczywszy jak dr Christian maszeruje po wysokim chodniku przez 1-95.

– Masz rację – powiedziała Sylwia bezlitośnie.

Przewrócił oczami w rozpaczy.

– Dlaczego zgadzasz się ze mną?

– Jako żona kłócę się trochę z tobą! Ale kiedy masz rację, Moshe, nie oponuję. Może więc uprzytomnisz sobie, jak rzadko masz rację.

– Ugryź się w język, kobieto. – Objął głowę rękami i zakołysał się.

– Aj, aj, co ja zrobiłem!

– Ty? – Sylwia oderwała oczy od ekranu i spojrzała na niego. – Co to znaczy, Moshe?

– Posłałem go na śmierć.

W pierwszej chwili chciała go wyszydzić, lecz zdecydowała się na inną taktykę.

– Dajże spokój, wyglądasz jak trzy ćwierci do śmierci! Nic mu nie będzie, Moshe.

Ale dr Chasen nie rozchmurzył się.

Ciemności zapadły godzinę wcześniej, niż dr Christian opuścił garnące się do niego tłumy. Szedł ponad dwanaście godzin bez przerw na posiłki, bez chwili wytchnienia. Nawet nie pił. Niedobrze, pomyślała dr Judith Carriol. Czekała w obozowisku z namiotami, gdzie mieli spędzić noc: on z rodziną oraz uczestniczący w marszu dygnitarze.

Stał się fanatykiem, obdarzonym nadludzkimi siłami i wytrzymałością, nie dbającym o siebie. Wkrótce się wypali. Ale nie przed Waszyngtonem. Tacy ludzie nigdy nie płoną długo.

Oczywiście przedsięwzięto wszystkie środki ostrożności, by go chronić. Krążyło nad nim kilka helikopterów, z których nieustannie obserwowano tłum, w poszukiwaniu błysku luf pistoletów. Chodnik nieco go osłaniał, gdyby więc ktoś z tłumu chciał zastrzelić dr. Christiana, musiałby podnieść broń i w ten sposób pokazać wszystkim.