– Nie uciekaj, malutka – powiedziała łagodnie. – Dotrzymaj mi towarzystwa, a ja zrobię ci czekoladę.
– Och, nie! Nie trudź się, ja sama przygotuję, naprawdę!
– Dlaczego miałabym trudzić się, skoro sobie też robię? I dlaczego raz w życiu Drew nie poda ci czekolady? Psujesz go, Myszko, zupełnie jak mama.
– Nie! Nie! To… on… To był mój pomysł, naprawdę!
– Kochanie, dlaczego zawsze jesteś taka przerażona? – Mary uśmiechnęła się do wrzącej zawartości garnka, wsypała czekoladę w proszku, zamieszała dokładnie, wyłączyła gaz i nalała niejeden, lecz trzy pełne kubki gorącego napoju, udowadniając, że przewidziała nadejście Marthy. – Jesteś takim rozkosznym maleństwem – powiedziała, stawiając dwa kubki na małej tacy. – Za miłym dla nas. I o wiele za miłym dla Drew. A Joshua w końcu zrobi z ciebie siekane kotlety.
Mała łagodna twarzyczka rozświetliła się na sam dźwięk magicznego imienia.
– Och, Mary! Czyż on nie jest cudowny?
Ten ekstatyczny okrzyk sprawił, że opadła z sił.
– Tak, oczywiście – powiedziała znużona.
Jej reakcja nie uszła uwagi Marthy, której twarz przygasła.
– Często zastanawiam się… – ale zabrakło jej odwagi, by dokończyć.
– Nad czym?
– Nie lubisz Joshuy?
Mary zesztywniała i zadrżała.
– Nienawidzę go! – odpowiedziała.
Mama czuła podniecenie. Tej zimy Joshua stał się jakiś inny.
Bardziej ożywiony, entuzjastyczny, pewny siebie, bardziej – uduchowiony? Dojrzałość. To musiała być dojrzałość. Miał trzydzieści dwa lata, wiek, w którym umysł z ciałem tworzą nierozerwalną całość.
Jest podobny do ojca – tak jak on, późno rozkwita. Och, Joe, dlaczego umarłeś? Mogłeś wreszcie zrobić to, co chciałeś. I czy to nie typowe, że nie miałeś na tyle rozumu, żeby znaleźć Holliday Inn, zanim śmierć znalazła ciebie?
Ale to nie dotyczyło Joshuy. Z jednego powodu – był jej dzieckiem. Na tym polegała jego przewaga. A ona czuła się wciąż na tyle młoda i pełna energii, by go wspomagać. Czekało ją jeszcze wiele lat pracy.
Każdego wieczora przygotowywała sobie łóżko, równie fachowo, jak prowadziła dom. Najpierw termofor, wypełniony wrzącą wodą – dopiero była zabawa, kiedy trafiał się nieszczelny korek.
Zatkała termofor i zabezpieczyła, wtykając trzonek łyżki w kółeczko na czubku, po czym posługując się tą dźwignią, obróciła go jeszcze raz. Potem okręciła termofor grubym ręcznikiem – dwie warstwy materiału dzielące skórę od rozpalonej gumy – i spięła materiał spinaczami do bielizny. Umieściła termofor w tej części łóżka, na której spoczywały ramiona, przycisnęła go poduszką, a tę kołdrą.
Pięć minut – i termofor sam ześliźnie się w dół, następne pięć minut – i znajdzie się tam, gdzie miały leżeć stopy. Przez ten czas zdjęła kardigan, sweter, spódnicę, halkę (nie znosiła spodni, więc zakładała je tylko na dwór), podkoszulek, długie wełniane reformy, grube rajstopy i biustonosz, po czym wśliznęła się niczym węgorz – w jej ruchach nie było żadnych oznak starszego wieku w grubą nocną koszulę, chroniącą przed zimnem. Nigdy nie włożyłaby dentonek. Co za okropieństwo; długie kalesony ze stopami.
A jednak, choć nie przyznałaby się do tego nawet przed sobą, podczas dużych mrozów często siusiała, a za nic nie pozwoliłaby sobie na poplamienie garderoby przed rozpięciem. Ostatni manewr polegał na podniesieniu kołdry na tyle wysoko, by wśliznąć się pod nią, a jednocześnie odwróceniu poduszki nagrzaną stroną do góry. I piorunem do łóżka – ciepło, ciepło, ciepło, ciepło, ciepło. Największy luksus w ciągu całego dnia – dotknąć całym ciałem prawdziwego źródła ciepła. Leżała oszołomiona szczęściem pozwalając ciepłu przenikać skórę i ciało aż do kości. Rozkoszowała się tym jak dziecko porcją lodów. A potem, stopami obutymi w zrobione na drutach bambosze, przesuwała termofor, aż wreszcie dotknęła go ręką cudowne, promieniujące ciepło – i przesunęła wzdłuż klatki piersiowej, gdzie pozostał na całą noc. Rano wykorzysta ciepłą jeszcze wodę do umycia twarzy i rąk.
Tak. Wreszcie staje się silny. Najstarszy syn to wspaniały człowiek. Od chwili jego poczęcia wiedziała, że bez względu na to, ile dzieci jeszcze urodzi, ten będzie jedynym. I tak właśnie pokierowała całym swoim życiem i dzieci. Podporządkowała je jednemu celowi by towarzyszyli pierworodnemu w jego przeznaczeniu.
Kiedy Joe umarł, było jej tak strasznie ciężko – o, nie z powodu pieniędzy, bo koledzy Joe’go dali jej część, należącą do męża. Po prostu w jej naturze nie leżało pełnienie jednocześnie roli matki i ojca.
Problemy rozwiązała w chwili, gdy bardzo szybko obarczyła Joshuę funkcją ojca. Bez wątpienia właśnie to sprawiło, że od najwcześniejszych lat przywykł do roli mężczyzny, nie chłopca. Ani razu nie próbował uchylić się od odpowiedzialności. Przyjął ją bez słowa skargi.
W wielkim pokoju na pierwszym piętrze, (które dzielił z matką i siostrą, zostawiając drugie piętro żonatym braciom) dr Joshua Christian przygotowywał się do snu. Matka zawsze wkładała mu termofor w środek łóżka, ale kiedy kładł się, butelka zsuwała się do stóp. A on nie czuł zimna nawet w sześćdziesięciostopniowy mróz, budząc się z włosami przymarzniętymi do poduszki. Nosił dentonki i zrobione na drutach skarpety, ale myśl o włożeniu szlafmycy nigdy nie przyszła mu do głowy. Spał tak niespokojnie, że matka zszywała jego pościel w rodzaj śpiwora, węższego i bardziej krępującego ruchy niż niemieckie kokony, których używała reszta rodziny oraz Ameryki.
Ktoś musiał im to powiedzieć, wszystkim tym zagubionym ludziom, uciekającym stąd w strachu i płaczu do wymarzonego nowego świata. Jeśli nie możecie wychowywać dzieci, hodujcie rośliny doniczkowe w zimie i warzywa w lecie, dajcie rękom zajęcie, a umysłom wyzwanie. A jeśli Bóg waszego Kościoła nie znajduje związku między waszym położeniem i wizją wszechświata, idźcie nową drogą i poszukajcie własnego Boga. Nie marnujcie lat w smutku! Nie przeklinajcie rządu, któremu nie dano wyboru, pamiętajcie tylko, że decyzję wymuszono. Nie zapominajcie, że wy i cała Ameryka przeżyjecie, jeśli dzieciom przekażecie zasady i marzenia na ich miarę. Nie żałujcie tego, czego wasze matki i babki miały wiele, a prababki w nadmiarze.
Jedno to nieskończenie więcej niż nic! Jedno to o sto procent więcej niż zero. Jedno to miłość. Jedno, doskonałe jedno warte jest stu genetycznie spaczonych. Jedno to jedno, to jedno, to jedno, to…
Śnieg prószył lekko, ale ulice nie były na tyle śliskie, by autobusy musiały jechać wolniej. Temperatura zaś wahała się na tyle powyżej zera, by chodzenie stało się niebezpieczne.
Dr Judith Carriol usiadła w niemal rozsypującym się, zimnym i zatłoczonym autobusie, otulając się szczelnie futrem. Grzało ją aż za bardzo, ale zabezpieczało przed mężczyzną, mocno napierającym na jej udo. Zbliżał się jej przystanek; wyciągnęła dłoń w rękawiczce, pociągnęła za linkę dzwonka i wstała, dając mężczyźnie okazję do prawdziwego ataku. Najwyraźniej nie zamierzał zostawić jej w spokoju. Ręką zaczął po omacku wdzierać się pod jej sobolowe futro, choć wzrok skierował niewinnie w innym kierunku. Autobus zwalniał. Odnalazła stopą jego nogę i z całej siły stanęła na niej szpilką. Chciałeś, to masz.
Nie jęknął, ale wyrwał gwałtownie stopę i odsunął się daleko. Odwróciła się i spojrzała na niego kpiąco, po czym przecisnęła się między siedzeniami do przodu autobusu, hamującego właśnie z piskiem.