Выбрать главу

Przeciągnęła się i zadrżała.

– Wydaje się idealne. Jak nazywa się ta wyspa?

– Pocahontas Island. Leży koło Cape Hatteras. Ma tylko trzy kilometry długości i jeden szerokości. Jest na mapach. – Zadzwonił na panią Taverner. – Co z tą kobietą! Gdzie moja kawa i koniak?

Przyniosła błyskawicznie, lecz gdy chciała równie szybko opuścić pokój, zatrzymał ją.

– Zaraz, zaraz! Dr Carriol, proszę powiedzieć Helenie, jakich potrzebujemy specjalistów?

– Chirurga naczyniowego i wykonującego operacje plastyczne, dobrego internisty, anestezjologa, dwie najlepsze pielęgniarki. Pacjent jest w szoku, wyczerpany, poraniony, z poważnymi odmrożeniami, prawdopodobnie również z gangreną, niedożywiony, niedomaga na nerki. Musimy mieć pełny zestaw leków, mnóstwo opatrunków, przyrządy chirurgiczne do operowania wrzodów i usuwania tkanek, aha, i jeszcze przyda się psychiatra.

Przy ostatnich słowach spojrzał na nią z ukosa, ale zamiast komentować tylko chrząknął.

– Pamięta pani wszystko? – zapytał. – Dobrze. Po wyjeździe Carriol wydam pani instrukcje. Teraz proszę zatelefonować do prezydenta.

Pani Taverner pobladła.

– Sir, czy to konieczne? Dochodzi czwarta rano!

– Tak? Trudno. Obudź go.

– Co powiedzieć adiutantowi?

– Cokolwiek, nic mnie to nie obchodzi! To pani sprawa!

Sekretarka umknęła. Dr Carriol wstała, nalała kawę, koniak i postawiła przed sekretarzem, po czym usiadła.

– Nie wiedziałam, że tak późno. Muszę wracać do Joshuy.

Cholerne tłumy! Jeśli pan pozwoli, polecę helikopterem. Chyba zapakujemy dr. Christiana prosto do helikoptera przed świtem i zawieziemy go na Pocahontas Island. Zwykle podróżował z naszym pilotem Billym, więc nie będzie niczego podejrzewać. Ja oczywiście pojadę z nim. Zespół medyczny zabierzemy z Pocahontas. Niech się pan pośpieszy – dodała groźnie.

– Zapewniam panią, że nie zamierzam zwlekać! Narażanie życia dr. Christiana nie leży w moich planach – powiedział z wielką godnością. Wziął kieliszek i skrzywił się, widząc, jak mało brandy nalała.

– Lubię pić w stylu teksańskim – wyjaśnił. Opróżnił kieliszek jednym haustem i podał jej. – Proszę o przyzwoitą porcję.

Sekretarka zadzwoniła, gdy dr Carriol zajmowała się karafką.

– Sir, budzą już pana Reece’a. Oddzwoni.

– Dobrze. Dziękuję. – Przełknął łapczywie koniak. – Lepiej już idź, Judith.

Spojrzała na zegar wiszący za nim na ścianie.

– Cholera! Dotrę na miejsce o piątej, nawet helikopterem. Proszę udzielić stosowne instrukcje zespołowi medycznemu i poinformować ich, że spotkają się z pacjentem na Pacahontas Island. Aha, dobrze byłoby znaleźć fachowca od generatorów.

– Niech to, jest pani gorsza od mojej żony! Dość tego rządzenia!

Wszystko gra! Do diabła, przecież spodziewają się inspekcji prezydenta! Dobry Boże, będę szczęśliwy, gdy skończy się to całe zoo.

– Ja również, sir. Dziękuję. Będę pana informowała o wszystkim.

Kiedy go zostawiła, zerwał się i nalał sobie trzeci koniak, a potem zapalił kolejne zwijane na kobiecym udzie cygaro.

Dr Carriol zatrzymała się jeszcze przy biurku pani Taverner, by zadzwonić po Billy’ego. Miał spotkać się z nią przy Capitolu na lądowisku dla helikopterów.

– Chciałabym, żeby Środowisko dysponowało własnym helikopterem – powiedziała, odłożywszy słuchawkę. Później przyjrzała się Helenie Taverner. – Pani jest zupełnie wykończona!

– Owszem. Nie byłam w domu od wyjazdu dr. Christiana z Nowego Jorku. No cóż, pan Magnus tkwił w Białym Domu, więc musiałam tu wszystkiego dopilnować, a zna go pani. Nigdy nie dowierzał pełnomocnikom ani zastępcom.

– Drań. Dlaczego męczy się pani z nim?

– O, nie jest taki zły, gdy wszystko idzie gładko, mam jedną z najlepszych posad w służbie państwowej.

– Proszę iść do niego, gdy tylko skończy rozmowę z prezydentem.

– Dobrze. Dobranoc, dr Carriol.

Czwarta rano, pomyślał Harold Magnus, jednym łykiem opróżniając trzeci kieliszek. Zamrugał oczami, ziewnął, w głowie mu zawirowało. Cholera. Brandy nigdy nie uderzała mu do głowy! Boże dopomóż! Nie czuł się najlepiej, naprawdę. Za wiele słodyczy, za mało konkretnego pożywienia. Ale pieprzyć doktorów, nie ma cukrzycy! Czwarta rano. Nic dziwnego, że czuje się podle. Bez kolacji.

Pieprzyć dr Judith Carriol. Pieprzyć dr. Joshuę Christiana. Pieprzyć lekarzy. Pieprzyć wszystko. Rozmyślanie o doktorach i zdrowiu przypomniało mu dr. Christiana. Wyciągnął rękę, by zadzwonić po panią Taverner, ale go uprzedziła.

– Pan Reece na linii, sir. Nie robi wrażenia szczęśliwego.

– Po cholerę mnie budzisz? – spytał zaspany i rozdrażniony.

– Cóż, panie prezydencie, skoro ja nie śpię i nie zjadłem jeszcze kolacji ze względu na dobro narodu, to niby dlaczego pan miałby spać? To pański naród, nie mój! – zachichotał.

– Harold? To ty?

– Ja-ja-ja-ja-ja! Oczywiście, że ja! – zaśpiewał. – Jest czwarta o świcie i czuję się znakomicie!

– Jesteś pijany.

– Dobry Boże, rzeczywiście! Przepraszam, panie prezydencie. Po prostu wypiłem brandy na pusty żołądek. Przepraszam, sir. Naprawdę przepraszam.

– Obudziłeś mnie, żeby mi powiedzieć, iż upiłeś się i jesteś głodny?

– Skądże! Mamy pewien problem.

– Tak?

– Dr Christian nie pójdzie dalej. Spotkałem się z dr Carriol.

Powiedziała, że Joshua jest śmiertelnie chory, więc chyba Marsz Tysiąclecia zakończy się bez przywódcy.

– Rozumiem.

– Reszta ważnych uczestników Marszu jest w świetnej formie, dlatego pozwolę sobie przekazać im przewodnictwo. Oczywiście jego rodzina pomaszeruje na przedzie! Ale ktoś powinien wygłosić za dr.

Christiana przemówienie i sądzę, że najlepiej pan to zrobi.

– Tak, zgadzam się. Przyjdź do Białego Domu, powiedzmy o ósmej. Zaproszę też dr Carriol. Chcę osobiście usłyszeć, co dzieje się z biednym dr. Christianem. Harold, weź się w garść, dobrze? Dziś jest wielki dzień.

– Tak, sir. Oczywiście, sir. Dziękuję, sir.

Sekretarz Środowiska odłożył słuchawkę z wdzięcznością. W głowie mu wciąż wirowało, czuł się okropnie chory i tak obezwładniająco zmęczony, że zdawało mu się, iż nigdy nie wstanie zza biurka.

Bezwiednie skłonił głowę na biurko, ciężką, skołowaną, wypełnioną przecukrzoną krwią… natychmiast zasnął. Albo raczej zapadł w stan świadomości, wskazujący na ostrą hiperglikemię.

Pani Taverner poszła do swojego prywatnego pokoju. Pomyślała, że mogłaby przysiąść na chwilę na brzegu kanapy, bo nogi trzęsły się jej z wyczerpania i napięcia. Ale położyła się i natychmiast twardo usnęła.

Z jakiegoś powodu tego wieczora dr Christian czuł, że musi poświęcić trochę czasu ukochanej rodzinie. Wiedział, że haniebnie ich zaniedbywał, gdy opublikował „Boże przekleństwo”, traktował krzycząco niesprawiedliwie. Nie zawinili, że klinikę w Holloman zamknięto, wina leżała po jego stronie. Jednak to ich obwiniał. Biedacy, tak rozpaczliwie od niego zależni, tak gorliwie pragnący go zadowolić, tak żałośnie zdezorientowani bez jego przywództwa.

Dlatego usiadł i rozmawiał z nimi, nawet śmiał się, trochę żartował. Zjadł to, co mama w niego wepchnęła, udzielał porad Jamesowi, Andrew i Miriam, uśmiechnął się ze szczególną słodyczą do małej Myszki i nawet usiłował zjednać sobie Mary. Ale ona go nie lubiła, właściwie nie wiedział dlaczego, choć przyznawał, że zapewne miała wiele powodów.