Выбрать главу

O, zapłacił za te podarowane im godziny! Czy to przez jedzenie, które zalegało mu w żołądku i zwymiotował? A może zawinili też bliscy? Koszmarne bolesne odkrycie. Jak kochać swoich oprawców?

Jak można kochać zdrajcę? Powtarzał bez końca te i inne pytania, ale myślenie sprawiało mu coraz więcej trudności. Zdawał sobie sprawę, że zapuścił się w dziwne rejony umysłu.

Nie mógł zasnąć w obecności dr Carriol. Wiedział, że go obserwuje, więc udawał. Dopiero po jej wyjściu doznał małego prywatnego cudu; zmusił sen do nadejścia. I przyznał, że odkąd dbała o niego, znacznie łatwiej znosił paroksyzm bólu.

Spał bardzo twardo i smacznie do czwartej rano, jakby ostatnim snem. Nie dręczyły go żadne wizje.

Kilka minut po czwartej przewrócił się na bok, urażając się w ranę o wymiarach piłki tenisowej pod pachą. Podrażnił żyły i nerwy, aż jego ciało zawyło od potwornego bólu.

Poderwał się natychmiast, wrzask uwiązł mu w gardle, zanim wyrwał się z rozwartych ust. Kołysał się w przód i w tył, w przód i w tył, pocił się przerażony, tak udręczony, że przez jakieś dziesięć minut zastanawiał się, czy człowiek może wyzionąć ducha z bólu.

– Boże, mój Boże, oddal to ode mnie – zaskomlał, ciągle kołysząc się w przód i w tył, w przód i w tył. – Czy już nie dosyć wycierpiałem? Wiem, że jestem tylko śmiertelnikiem.

Ale ból nie mijał. Wyskoczył z łóżka i chodził po pokojach oszalały. Gołe, czarne, gnijące palce nie dawały stopom stabilności. A tak obawiał się krzyczeć, że w końcu zaszył się w miejscu, gdzie nikt go nie słyszał. Sunął przez ciemny namiot jak cień. Wyszedł w noc chwiejąc się i słaniając. Zatrzymywał się co kilka okupionych męczarnią kroków, by ukoić ból niczym dziecko.

Drzewo zagrodziło mu drogę. Wyciągnął ramiona i przytrzymując się pnia, wolno osunął się i kucnął na trawie. Wtedy objął głowę rękami, kołysząc się w przód i w tył.

– Boże mój, podaruj mi jeszcze jutro! – wydyszał. Walczył, walczył. – To nie koniec! Jeszcze tylko jutro! Mój Boże, mój Boże, nie opuszczaj mnie, nie porzucaj mnie!

Choć nie umiera się z bólu, ale z pewnością można oszaleć. Skulony pod drzewem dr Joshua Christian postradał rozum. Z zadowoleniem! Z wdzięcznością! Z taką łatwością, gdy zabrakło mu sił do walki. Teraz oszalał zupełnie. W najpełniejszym znaczeniu tego słowa. Nareszcie wolny od więzów logiki, nareszcie wyzwolony z pęt świadomości, poszybował prosto w doskonałą i błogosławioną otchłań bezsensu, szaleństwa, udręczony ponad wytrzymałość, zwierzę przycupnięte na ziemi, stałej i pewnej, ciepłej i życzliwej jak matka.

Do końca życia nie chcę już widzieć żadnego helikoptera, myślała dr Judith Carriol, gdy samochód zbliżał się do prowizorycznego heliportu, na trawniku obok obozowiska, gdzie odpoczywali wszyscy Christianowie i dygnitarze rządowi.

Wyskoczyła ze szklanej bańki helikoptera już z wprawą, zaledwie dotknął ziemi. Zatrzymała się przed wejściem do namiotu, przypomniawszy sobie, że nigdy nie znalazła włącznika światła. Poszła na koniec obozowiska. Wysokiej palisady pilnowało stu mężczyzn.

– Strażnik! – zawołała.

– Słucham? – Wynurzył się z ciemności.

– Potrzebuję latarki.

– Tak jest. – Zniknął.

Za pół minuty wrócił. Wręczył jej latarkę salutując energicznie i z pełnym respektem, po czym cofnął się na posterunek.

Dr Carriol przeszła spokojnie przez namiot, oświetlając sobie drewnianą podłogę i odchyliła klapę do prywatnej kabiny dr. Christiana. Tu! Światło prześliznęło się w górę, przemknęło po skotłowanej pościeli. Zniknął! Nie było go w łóżku!

Przez chwilę nie wiedziała, co robić, czy oświetlić cały ten przeklęty namiot, budząc wszystkich, czy dyskretnie poszukać Joshuy.

Zdecydowała się w kilka sekund, rozumując chłodno i logicznie. Jeśli załamał się, usunie go po cichu, zanim ktokolwiek zorientuje się w sytuacji. Tak, już za blisko koniec, żeby ryzykować skandalem.

A zatem przeszukała namiot w absolutnej ciszy, zaglądając w każdy kąt, w każdy zakamarek, pod stoły, za krzesła. Bezskutecznie.

– Strażnik!

– Słucham?

– Proszę przyprowadzić dowódcę straży.

Zjawił się po pięciu minutach, pięciu minutach pełnych cichej paniki, gdy stała w bezruchu.

– O, doktor Carriol! – zawołał.

Major Withers. Co za ulga.

– Dzięki Bogu, znajoma twarz – powiedziała.- Majorze, pan wie, że jestem pełnomocnikiem prezydenta, prawda?

– Tak.

– Dr Christian zniknął z namiotu. Daję słowo, absolutnie nie wolno robić zamieszania, nikt nie może nawet podejrzewać, że mamy kłopoty. Ale musimy odszukać dr. Christiana! Szybko, po cichu i skrycie. Gdy go znajdziecie, nie zbliżajcie się do niego, tylko natychmiast zgłoście się do mnie. Wyłącznie do mnie! Będę czekać dokładnie tutaj, więc łatwo traficie. Jasne?

– Tak, proszę pani.

Znowu długie i bolesne oczekiwanie, a cenne minuty galopują, przybliżając świt. W świetle latarki spojrzała na zegarek. Prawie szósta. Panie na wysokościach, pozwól mi go znaleźć! Nie pozwól mu wyjść za palisadę do tłumów! Musisz go przyprowadzić, zanim wszyscy się obudzą. Wystarczy, że helikoptery latają wszędzie. Dzięki Bogu za zakaz używania elektryczności w dzień i cofnięcie czasu o dwie godziny! Małe, iskrzące cekiny latarek migały po trawie i zagajniku, gdy stu mężczyzn przeczesywało ciemności.

– Proszę pani?

Podskoczyła.

– Tak?

– Znaleźliśmy go.

– Dzięki Bogu!

Szła za majorem, butami szurając po trawie, szsza, szsza, szsza, szsza, szybko i nieomylnie. Dobra z ciebie dziewczynka, Judith! Jesteś opanowana. Jeszcze to uratujesz. Tylko zachowaj spokój.

Major wskazał jej najciemniejszy punkt w zagajniku.

Podeszła powoli, nie włączając latarki, żeby nie przestraszyć go światłem.

Był tam! Skulony pod wielkim bukiem, z głową w ramionach, całkiem nieruchomy. Uklękła przy nim.

– Joshua? Joshua, nic ci nie jest?

Nie poruszał się.

– To ja, Judith. Co z tobą? Co się dzieje?

Wreszcie ją usłyszał. Dobrze znany ludzki głos i zrozumiał, że jeszcze nie umarł, że ten padół łez wciąż czeka na niego, aż go zdobędzie. Ale czy on chciał go zdobyć? Nie. Uśmiechnął się ukradkiem pod osłoną ramion.

– Boli – powiedział jak dziecko.

– Wiem. Chodź. – Chwyciła go za lewy łokieć i dźwignęła z łatwością.

– Judith? Jaka Judith? – zapytał, patrząc na nią. A później na sylwetki dziesiątków mężczyzn, rysujące się na tle nieba, zwiastującego świt.

– Pora iść – powiedział. Tylko ten fakt zapamiętał, owładnięty szaleństwem. – Nie, Joshua, nie dzisiaj. Marsz Tysiąclecia się skończył. To Waszyngton. Teraz pora na odpoczynek i kurację. – Nie – stwierdził twardo. – Pójdę! Pójdę!

– Ulice są zbyt zatłoczone, to niemożliwe – nie wiedziała, co jeszcze powiedzieć, nie nadążała za jego myślami. Stał uparcie, nieruchomo. – Pójdę. – A może przejdziemy się kawałek, tylko do płotu? Później powędrujesz już sam, dobrze?

Uśmiechnął się, gotów posłuchać, ale wyczuł jej strach i wycofał się. – Nie! Oszukujesz mnie!

– Joshua, nie zrobiłabym tego! To ja Judith! Znasz mnie! Twoja Judith!

– Judith? – zapytał z niedowierzaniem, podnosząc głos. – Nie!

Judith? Nie! Ty jesteś Judaszem! Judasz przyszedł, żeby mnie zdradzić! – śmiał się. – O, Judaszu, najukochańszy spośród moich uczniów! Pocałuj mnie, daj znać, że to już koniec! – rozpłakał się. Judaszu, Judaszu, chcę żeby to był koniec! Pocałuj mnie! Niech wiem, że to koniec! Nie zniosę tego bólu. Czekania. Przysunęła się i wspięła na palce. Z zamkniętymi oczami, niemal czując smak skóry, jej usta odbyły ostatnią wielką podróż i spoczęły w kącikach jego ust pogryzionych do krwi. – Proszę – powiedziała. – To koniec, Joshua. I był to koniec, jedyny pocałunek, o który ją poprosił. Co stałoby się z nimi, gdyby to on chciał ją pocałować? Pewnie nic by się nie zmieniło. Koniec. Wyciągnął ręce do żołnierzy. – Zdradzono mnie – powiedział. – Mój ukochany uczeń wydał mnie na śmierć. Mężczyźni zbliżyli się i otoczyli go. Ruszył z nimi. Później odwrócił się do niej i spytał: – Ile ci zapłacili?