Żołnierz przyspieszył kroku, a dr Christian posłusznie za nim.
Naprzeciw był trzymetrowej wysokości krótki, szeroki tunel, prowadzący zapewne do drzwi wejściowych. Nie zakłócając rytmu marszu, żołnierz doholował dr. Christiana przed drzwi i załomotał w nie.
– Hej! – krzyknął. – Hej, tam w środku, jesteśmy! – Nacisnął dużą mosiężną klamkę. Drzwi otworzyły się bezgłośnie. Ukazał się długi, szeroki korytarz, z białymi ścianami bez ozdób, z podłogą z czarno-białych murowanych płytek z małymi czerwonymi obramowaniami. Ale pusto, pomyślał żołnierz, jako że klasyczna prostota nie przemawiała do niego.
– Życzę szczęścia, doktorku – powiedział i przyjaźnie szturchnął go w plecy. Dr Christian potknął się na schodku i wpadł do hallu.
Rozglądał się ze zdziwieniem.
– Niech pan idzie, doktorku – powiedział żołnierz. – Już na pana czekają!
Odwrócił się i co sił w nogach popędził przez dziedziniec i bramę.
Dobrze wyszkolony zatrzymał się, dokładnie zamknął wrota, po czym wskoczył do helikoptera. Billy natychmiast wystartował.
– W porządku?! – krzyknął, choć tym razem żołnierz mógł go nie dosłyszeć, ponieważ sadowił się na tylnym siedzeniu, by rozkoszować się pierwszą i prawdopodobnie ostatnią podróżą helikopterem.
Jego jednostka dysponowała jedynie ciężarówką.
– Chyba tak! Nikogo nie widziałem, ale nie rozglądałem się za bardzo!
– Ty, mały, a ten chodnik na podwórku?! – wrzasnął Billy. Z czego jest, co?!
Żołnierz wybałuszył na niego oczy, a potem się roześmiał.
– Kurde, człowieku, tak się spieszyłem, że nawet nie spojrzałem!
Helikopter leciał z rykiem na south-south-east do Hatteras.
W dole błyszczały fale Pamliko Sound.
– Kurczę! – wrzasnął nagle żołnierz, patrząc w dół z przestrachem. – Ja cię kręcę, spójrz na te ryby!
Ławica wielkich, czarnych, opływowych kształtów przesuwała się pod wodą dość szybko. Jakby w wodnym świecie słyszały to coś na górze, jakby to był drapieżny pterodaktyl, tak wielki, że mógłby zanurkować, zapolować i je pożreć.
Billy i żołnierz z takim zajęciem obserwowali ryby, zgadując, czy są to rekiny, delfiny czy małe wieloryby, że nie zauważyli, iż jedno z wielkich śmigieł oderwało się i z szybkością tysięcy kilometrów na godzinę spadało szerokim łukiem do morza niczym śmiercionośny dysk. Szklana bańka na niebie zadrżała i runęła w dół. Od morza dzieliło ją jedynie sześćdziesiąt metrów. Śmigła uderzyły o wodę i pociągnęły małą maszynę jak kamień. Pruła w głąb morza, coraz dalej i dalej, aż zaryła w morskie dno w kłębach pyłu, piasku i wodorostów, ukryta przed ciekawskimi oczami. Żaden z mężczyzn nie zdołał wypłynąć na powierzchnię, muskaną łagodnym wietrzykiem, skrywającą tajemnice i oblizującą się jak zadowolony kot.
W hallu było bardzo zimno i tak olśniewająco biało, że dr Christian na chwilę zamknął oczy, zanim spojrzał w górę. Zamiast zwykłego sufitu zobaczył wielką sklepioną kopułę z mlecznego szkła, przepuszczającego promienie bladego światła. Długie czarne cienie zakłócały doskonałą geometrię wzoru na podłodze z ciemnej, stalowej konstrukcji. Nie było tu klatki schodowej, jedynie cztery łuki z niszami przy każdej wysokiej ścianie zamykały wielkie drewniane drzwi, czarne ze starości. Na końcu hallu znajdowała się biała, łukowato sklepiona nisza, gdzie stał dwumetrowy posąg z brązu, późnowiktoriańska kopia „Hermesa z małym Dionizosem” Praksytelesa. Piękna, enigmatyczna twarz boga zwrócona była w nicość, ponieważ nikt nie namalował oczu. Na zgiętym ramieniu siedziało słodkie, tłuste dziecko z wyciągniętą ręką, ślepe jak i on. Przed nimi znajdował się mały, kwadratowy basen z akwamarynową wodą, na której kołysała się jedna doskonała, ciemnoniebieska lilia wodna o żółtym środku i jasnych zielonych liściach.
– Piłacie! – krzyknął dr Christian; okrzyk zwielokrotniło echo. – Piłacie, jestem tu! Piłacie!
Ale nikt się nie zjawił. Nikt nie odpowiedział. Czarne drzwi ani drgnęły, bóg – mężczyzna i bóg – dziecko pozostali brązowi i ślepi, lilia wodna zadrżała na wirującym powietrzu.
– Piłacie! – ryknął, a echo powtarzało coraz ciszej – „iłacie-iłacie-iłacie”…
– Czemu umywasz ręce za moimi plecami? – powiedział ze smutkiem do statuy. Odwrócił się i wyszedł przez otwarte drzwi frontowe.
W łukowatym tunelu rozejrzał się wokół szeroko otwartymi oczami, szukając strażników w kolczugach, sandałach i hełmach, z pikami w pełnej gotowości, ale oni również go unikali.
– Ukryyyyyywasz się! – zawołał nieśmiało, pochylił się i podskoczył lekko. – Wyjdź, wyjdź, gdziekolwiek jesteś! – zanucił, roześmiał się do siebie i znów podskoczył niezdarnie.
Nikczemni legioniści! Znali bieg zdarzeń, dlatego ukrywali się. Nikt nie chciał wziąć na siebie winy, ani Żydzi, ani Rzymianie. W tym cały kłopot. Zawsze tak było. Nikt nigdy nie chciał wziąć na siebie winy.
Więc w rezultacie, jak zwykle obarczyli tym jego. Musi wziąć świat na plecy, zanieść do swego krzyża i umrzeć pod tym strasznym ciężarem.
Przerwał tańce i podskoki. Wyszedł niepewnie na bezbarwny, surowy i szary dziedziniec. Szare mury, szary bruk, szare niebo. Różne odcienie szarości. Ach, stał w samym środku świata, który był równie szary na końcu, jak i na początku, szara bezbarwność, szary kolor smutku, szary odcień samotności, szary cały świat.
– Jestem szary! – obwieścił szarości.
Ale szarość milczała. Szarość jest niema.
– Gdzie jesteście, moi prześladowcy?! – krzyknął.
Ale nikt nie odpowiedział i nie zjawił się.
Ruszył, drżąc z zimna w cienkiej jedwabnej piżamie, bo nikt w Waszyngtonie nie wpadł na to, by dać mu płaszcz. Skrzepy krwi między ustami odpadły, z otwartych ran sączył się androgyniczny śluz. Wlókł bose stopy po szarej nawierzchni, zostawiając ciemne ślady, które wiodły go od muru do muru, do domu i znów na środek dziedzińca. Bezcelowa wędrówka po zawiłej Kalwarii, istniejącej wyłącznie w jego chorym umyśle.
– Jestem człowiekiem! – krzyknął i zapłakał rozpaczliwie. Dlaczego nikt mi nie wierzy? Jestem tylko człowiekiem!
Szedł. Krążył. A przy każdym kroku wrzeszczał głośno: – Jestem człowiekiem!
Ale nikt nie odpowiadał i nie zjawiał się.
– Boże, mój Boże, czemu? – bezskutecznie usiłował przypomnieć sobie resztę, więc zdecydował, że wystarczy to zwykłe pytanie, pierwsze, ostatnie, jedyne pytanie.
– Dlaczego?
Ale nikt nie odpowiedział.
Przy murze, który z jednej strony łączył się z domem, stała mała szopa z drewnianymi drzwiami. Były zamknięte. A wewnątrz, nagle to zrozumiał, ukryli się wszyscy. Co do jednego. Żydzi i Rzymianie, Rzymianie i Żydzi. Podkradł się więc do szopy, bezszelestnie uchylił drzwi i rzucił się z okrzykiem tryumfu.
– Mam was, mam was!
Ale nikt nie krył się w środku. Wisiały tylko półki z narzędziami, wyglądającymi na nowe: kilka młotków, duży podbijak, zestaw dłut, dwie piły, dwa krótkie, ciężkie łańcuchy, siekiera, kilka długich żelaznych haków szynowych, parę gwoździ, zwój grubej liny, duży scyzoryk. Były też stare narzędzia ogrodnicze, zapewne ostatni raz naprawiane w czasach, gdy dom rozbrzmiewał śmiechem dzieci. Pod ścianą naprzeciw drzwi leżało sześć lub siedem belek drewnianych jednakowego kształtu i rozmiarów. Miały około dwóch i pół metra długości, trzydzieści centymetrów szerokości i piętnastu grubości.
Dowlókł się do miejsca, gdzie w minionych czasach ogrodnik rzeczywiście trzymał swoje skarby, a właściciele domu kilka zapasowych bali na wypadek, gdyby nawierzchnię na dziedzińcu musiano kiedyś naprawiać. Dziedziniec wyłożono starymi podkładami kolejowymi, układając nieskazitelną jodełkę. Wspaniała nawierzchnia, bo drewno było na tyle twarde, że nie zgniło na nasypie. Przetrzymało też olbrzymie sztormy, nawiedzające wyspę w każdym pokoleniu. Sól morska tak zaimpregnowała drewno, że właściwie nie wykorzystano zapasowych bali. Owe ponad dwustuletnie kłody, osłonięte w ciemnej szopie przed działaniem soli, zmiękły i zaczynały gnić.