Mian Mian
Cukiereczki
Przełożyła Katarzyna Kulpa
Dla wszystkich przyjaciół,
którzy zniknęli bez śladu
OD AUTORKI
Stworzyłam mojego ukochanego, obserwując, jak coraz bardziej zbliża się do mnie. Jego nieśmiertelna kruchość wyrosła z nieśmiertelnej słodyczy i piękna. Książka ta ucieleśnia tę odrobinę łez, których nie potrafiłam wypłakać, i tę odrobinę przerażenia, ukrytą za moimi uśmiechniętymi oczyma. Powstała, ponieważ pewnego ranka o wschodzie słońca powiedziałam sobie, że muszę wchłonąć cały ten lęk i brud wokół, gdy zaś już wszystko znajdzie się wewnątrz mnie, pozamieniać to w cukierki. A także dlatego, że jestem pewna, że zdołacie mnie za to pokochać.
I
Dlaczego mój ojciec zawsze dawał mi burę przed portretem Mony Lizy? Dlaczego zmuszał mnie do słuchania muzyki klasycznej? Cóż, pewnie taki już mój los. Miałam dwadzieścia siedem lat, gdy po raz pierwszy odważyłam się zadać ojcu te pytania. Przedtem nie byłam w stanie nawet wymówić imienia tej kobiety – tak bardzo się jej bałam.
Ojciec powiedział, że Chopin to dobra muzyka – dlatego zamykał mnie, wrzeszczącą wniebogłosy, samą w pokoju i zmuszał do słuchania Chopina. W tamtych czasach żaden z naszych sąsiadów nie miał gramofonu ani telewizora. Wielu z nich wegetowało, żywiąc się resztkami jarzyn, wyżebranymi na targu – mięso, olej, tkaniny i inne podstawowe produkty były wciąż na kartki. Mój ojciec uważał, że jako dziecko jedynej inteligenckiej rodziny w całym bloku powinnam czuć się szczęśliwa.
Powiedział, że nigdy nie przyszło mu do głowy, że mogłabym się bać tej reprodukcji, wiszącej na ścianie. Dlaczego nie patrzyłam na mapę świata, która wisiała tuż obok? Albo na mapę Chin? Albo na własne rysunki? Czy musiałam wpatrywać się w ten właśnie obraz? Wreszcie zapytał: „Właściwie czemu tak się jej bałaś?”
Wciąż jeszcze wiele osób zadaje mi to pytanie i za każdym razem, gdy je słyszę, moje lęki wyraźnie słabną. Nadal jednak nie potrafię udzielić odpowiedzi. Nie umiem także wytłumaczyć, dlaczego mój ojciec postępował ze mną w taki sposób, gdy płakałam – zaczął, kiedy byłam jeszcze małym dzieckiem, które dopiero uczyło się mówić.
Właściwie do tej pory nie zdołałam naprawdę dokładnie się jej przyjrzeć – wciąż za bardzo mnie przeraża. Mimo to z jej portretem wiążą się najsilniejsze wspomnienia z mojego dzieciństwa.
W miarę dorastania pewne skojarzenia utrwalały się w moim umyśle. Jej oczy przypominały wypadek samochodowy w chwili zderzenia, nos był jak rozkaz wydany przez siły ciemności, prosty jak kij, jak drabina; kąciki ust – niczym śmiercionośne wiry. Nie miała kości, z wyjątkiem łuków brwiowych; jej łyse brwi były czystą kpiną. Szata przypominała parasol tak wielki, że mogłaby mnie nim zakryć i porwać. No i te policzki i palce – bez wątpienia bardziej podobne do części rozkładającego się trupa niż do czegokolwiek innego.
Była niebezpieczną kobietą, a ja musiałam często znosić jej niebezpieczną obecność. Przerażała mnie – a byłam jeszcze bardzo młoda. W szkole średniej na lekcji historii nagle struchlałam, znalazłszy się twarzą w twarz z wyświetlonym na ekranie przezroczem, przedstawiającym jej portret – ścisnęło mi się gardło i wrzasnęłam z trwogi. Mój nauczyciel orzekł, że jestem złą uczennicą i za karę kazał mi stać. Potem zaprowadził mnie do zastępcy dyrektora, który udzielił mi ostrej reprymendy. Posunęli się nawet do oskarżenia mnie o czytanie „pornografii”, takiej jak popularna naonczas zakazana książka Serce młodej dziewczyny.
Właśnie wtedy zaczęła się moja prawdziwa nienawiść do człowieka, który namalował ten obraz, a wraz z nią pogarda dla wszystkich, którzy nazywali siebie „intelektualistami”. Nienawiść ta miała w sobie jakąś czystość – moje serce otwierało się, a ja czułam, jak krew pulsuje mi w żyłach spazmami gniewu. Nazwałam to uczucie „odrazą”.
Mój niezmącony lęk przed tym portretem zdusił wszelkie uczucia bliskości, jakie żywiłam wobec rodziców. Z tego powodu nieco zbyt wcześnie przekonałam się, że świat jest niepoznawalny i niezrozumiały.
Później odnalazłam źródło mocy, która pozwoliła mi pokonać lęk. Był nim księżyc i blask księżyca. Czasami znajdowałam siłę w świetle podobnym do księżycowego, niekiedy w mieniących się księżycowym blaskiem oczach albo ustach, innym razem – w księżycowo lśniących plecach mężczyzny.
II
Kiedy pada deszcz, często myślę o Lingzi. Kiedyś powiedziała mi o wierszu, w którym był fragment: „Gdy pada wiosenny deszcz, niebo i ziemia łączą się w miłosnym akcie”. Fraza ta stanowiła dla nas nie lada zagadkę, a spędzałyśmy wtedy sporo czasu na rozwiązywaniu różnych trudnych kwestii. Rozważałyśmy naturę bakterii, przyczyny lęku wysokości albo znaczenie zdań w rodzaju: „Miłość jest tym, o czym marzysz, paląc trzeciego papierosa”. Lingzi była moją przyjaciółką ze szkolnej ławy. Miała twarz białą jak kartka papieru – bladość była jej postawą wobec świata, stanowiła coś w rodzaju transu.
Tamte dni do dziś pozostały świeże w mojej pamięci. Byłam melancholijną dziewczynką, która uwielbiała czekoladę i niezbyt dobrze radziła sobie w szkole. Zbierałam celofan z opakowań słodyczy oraz pudełka po lekarstwach i robiłam z nich okulary przeciwsłoneczne.
W drugiej klasie szkoły średniej, wkrótce po rozpoczęciu roku szkolnego, włosy Lingzi zrobiły się nierówne – tu krótsze pasmo, tam dłuższe; na jej twarzy często widniały ślady zadrapań. Lingzi zawsze była bardzo wyciszona, lecz teraz jej spokój zaczął graniczyć z dziwactwem. Wyznała mi, że jest pewna, że jeden z chłopców z naszej klasy stale się jej przygląda. Stwierdziła, że posyła jej lubieżne spojrzenia – lubieżne, tego właśnie słowa użyła – doskonale pamiętam sposób, w jaki to powiedziała. Mówiła, że jego wzrok nieustannie ją osacza, że prowokuje ją do niezdrowych, egoistycznych myśli. Twierdziła, że w żadnym wypadku nie może pozwolić, by cokolwiek odciągało ją od nauki. Lingzi sądziła, że chłopak przygląda się jej dlatego, że jest ładna. Fakt ten napawał ją wstydem. Ponieważ to uroda była przyczyną kłopotów, postanowiła, że stanie się brzydka i w ten sposób uda jej się powrócić na właściwą drogę. Mówiła, że musi się przykładać do nauki, ponieważ, o czym wszyscy byliśmy przekonani, tylko dostanie się na prestiżowy uniwersytet gwarantuje dobrą przyszłość.
W trakcie semestru Lingzi zmieniała swój wygląd na najróżniejsze dziwaczne sposoby. Ludzie coraz mniej z nią rozmawiali. Wreszcie większość kolegów z klasy zaczęła jej wyraźnie unikać.
Jeśli o mnie chodzi, nigdy nie uważałam Lingzi za specjalnie ładną. Ale rozumiałam ją – po prostu była zbyt spięta. Nasza szkoła zaliczała się do „wiodących” – uczniom takich szkół często zdarzały się nagłe załamania nerwowe. Nie miałam jednak pojęcia, jak pomóc Lingzi. Zawsze wydawała się taka spokojna i niewzruszona.
Pewnego dnia Lingzi nie przyszła do szkoły. Od tamtej pory jej ławka pozostała pusta. Chodziły słuchy, że zachowuje się niebezpiecznie i że rodzice musieli związać ją sznurkiem i zawieźć do szpitala psychiatrycznego.
Wszyscy mówili, że Lingzi „oszalała”. Zaczęłam zawzięcie objadać się czekoladą – wtedy właśnie nabrałam zwyczaju pochłaniania jej, gdy jestem niespokojna albo czymś się martwię. W ciągu ostatnich jedenastu lat nie zdołałam zerwać z tym nałogiem, przez który mam poważne problemy z poziomem cukru we krwi.
Żeby się z nią zobaczyć, pewnego sobotniego popołudnia zakradłam się do szpitala. Ubrana w nieprzemakalny czerwony dres prześlizgnęłam się przez łańcuchowe ogrodzenie. Przypuszczam, że równie dobrze mogłabym wejść główną bramą. Chociaż była zima, przyniosłam Lingzi jej ulubione lody Laleczka, suszone oliwki i słone suszone śliweczki. Siedziałam, pożerając z zapałem czekoladki, podczas gdy ona raczyła się lodami i słodkimi oliwkami. Wszyscy pozostali pacjenci byli dorośli. Mówiłam głównie ja. Za każdym razem, gdy kończyłam myśl, niezależnie od tematu, Lingzi wybuchała śmiechem. Miała dźwięczny, melodyjny śmiech, który przypominał brzęk dzwoneczków. Wtedy jednak jej śmiech wydał mi się dziwaczny.