Oboje płakaliśmy.
Saining płakał tylko w mojej obecności, nigdy przy innych; jego łzy były dla mnie kuszące.
Kiedy byłam w szpitalu, Saining nie odstępował mnie ani na chwilę. Załatwił mi przeniesienie do prywatnego pokoju. Słuchaliśmy razem muzyki za pomocą jednej pary słuchawek; ja przykładałam ucho do jednej słuchawki, on do drugiej. Kiedy był przy mnie, mogłam spać, choć tak trudno było nam o odrobinę intymności, chociaż czułam, że jeszcze nie jest po wszystkim. Mówiłam sobie czasami: Masz dwadzieścia dwa lata, powinnaś znaleźć sobie pracę, nie możesz być zależna od takiego faceta jak on. Musisz poszukać własnej przyszłości. Takie życie, jakie teraz prowadzisz, nigdy nie pozwoli ci dorosnąć naprawdę.
Ale nie mogłam się powstrzymać, nie potrafiłam z tym walczyć.
Po wyjściu ze szpitala zaprosiłam wszystkich członków zespołu do restauracji, której specjalnością były dania z węża. Kiedy jedliśmy, wypaliłam nagle:
– Saining, podjęłam decyzję. Chcę się z tobą rozstać. Chcę wrócić do Szanghaju.
– Nie! – powiedział.
– W porządku, nie musimy ze sobą zrywać. Ty i Sanmao zawsze opowiadaliście, jak to faceci z północnego zachodu lubią bić swoje żony, nie? Więc teraz siadaj tam, a ja dam ci po gębie.
Wskazałam na środek sali, gdzie był największy tłum gości. Swoją kwestię przećwiczyłam już wcześniej.
Saining spuścił głowę w milczeniu.
– Uspokójcie się! – próbował mediacji Sanmao.
– Jeśli mnie kocha, zgodzi się. To mu się należy.
Saining podniósł się z rozmachem; wszyscy mu się przyglądali. Zaniósł stołek na środek sali i usiadł twarzą do mnie. Zanim ktokolwiek zdążył zareagować, podeszłam do niego i wymierzyłam mu siarczysty policzek.
Rozpłakałam się; wyciekł ze mnie cały wstyd.
Wielu gości zaczęło się podnosić z krzeseł, ale Saining objął mnie i powiedział:
– Proszę nie zwracać na nas uwagi. Nic się nie stało, naprawdę nic się nie stało. To moja dziewczyna, bardzo przepraszam, jeśli komukolwiek przeszkodziliśmy, to tylko nasze prywatne sprawy.
Wróciliśmy do stolika i długo patrzyliśmy na siebie; nie słyszałam, co się wokół dzieje – chciałam tylko patrzeć na niego, patrzeć, jak on patrzy na mnie.
– Rozprostujmy kości – zaproponowałam.
W restauracyjnej toalecie wzięłam jego penisa do ręki i posmutniałam, gdy dotarło do mnie, że do tej pory nigdy nie przejmowałam inicjatywy w łóżku. Był rok 1992, miałam dwadzieścia dwa lata i byłam do niczego. Znowu wybuchnęłam płaczem.
Księżyc w pełni wschodził za oknem. Musiałam go mocno przytrzymać; miałam swoje metody. Uklękłam i rozpoczęłam modlitwę. Światło księżyca było tak mgliste; wydawało mi się, że tracę zmysły. Był miękki w mojej dłoni, a ja musiałam go kochać. Kochać, by stał się piękny. Chciałam go trzymać, ściskać tak mocno, aż go zgniotę. Ssałam go, wyssałam jego mokrą duszę aż do końca, aż zatrzasnęła się ta furtka do jego życia. Był tylko mój. Nauczyłam się robić mu dobrze, nauczyłam się błagać i modlić się. Był moją ofiarą; chciałam go wywrócić na lewą stronę. Boże, jak bardzo pragnęłam, żeby moje pieszczoty zamieniły się w przekleństwa, chciałam pieścić go całego, z nieskończoną czułością, aż wyszepcze do mnie cicho i wyraźnie: „Kocham cię!”
Połknęłam; przyjąwszy w siebie jego nasienie, odnalazłam się na nowo.
Wprowadziłam się z powrotem. Znowu razem, trzymając się za ręce, pędziliśmy w stronę niepewnego jutra.
8
Wpadliśmy z Sainingiem w codzienną rutynę, która nie zmieniała się przez kilka lat. W dzień spaliśmy; wstawaliśmy o zmroku i wychodziliśmy coś zjeść. Noce spędzaliśmy w domu, odpoczywając i bawiąc się. Od czasu do czasu mieliśmy występy albo wyjeżdżaliśmy za miasto na krótki urlop. Kochaliśmy się wczesnym rankiem, w okolicach świtu. Poranki były zimne, a ja uwielbiałam to szczególne uczucie, które pojawiało się właśnie o tej porze – że mamy nasze własne miejsce na świecie. Kiedy światło przebijało się przez mgliste powietrze, patrzyłam na włosy Saininga, rozpostarte niczym skrzydła na poduszce. Kochałam jego włosy; były jak wątki moich myśli. Prawie każdego ranka, jeszcze bardzo wcześnie, Saining stawał przy oknie i grał na skrzypcach. Jego gra na gitarze była niesamowita, lamentacyjna, przejmująca. Jego instrument miał tak klasycznie czysty i wyrafinowany dźwięk, że słuchając go, wpadałam w rozpacz.
Pracowałam krótko. Saining nie tolerował mojego śpiewania w nocnym klubie, zabierał mi kostiumy i wycinał z nich najróżniejsze dziwne kształty, ciągle prowokował jakieś konflikty, szukał okazji do kłótni. W czasie mojej krótkiej kariery śpiewaczki całymi dniami prawie się do mnie nie odzywał, nawet wtedy, kiedy się kochaliśmy.
Saining też trochę pracował; był prywatnym nauczycielem „dziecka z problemami”, małego chłopca z Hongkongu imieniem Toby. Toby miał fobię szkolną. Wysłali go do Chin w towarzystwie niańki; chłopak praktycznie nie wychodził z domu. Saining uczył go matematyki, angielskiego, gry na skrzypcach i w piłkę. Spotkali się zupełnie przypadkiem, ale ufali sobie nawzajem, a ja cieszyłam się, że Saining jest nauczycielem Toby'ego. Nigdy nie przyszło mi do głowy, że wiele razy, gdy myślałam, że jest z Tobym, Saining po kryjomu widywał się z Qi.
Gdy skończyła się historia z Qi, Saining przekonał Toby'ego, żeby wrócił do Hongkongu. Powiedział, że nie czuje się na siłach pomagać mu w rozwiązywaniu jego problemów, poza tym Toby powinien być z rodzicami.
Saining opuszczał mnóstwo prób, Sanmao był z tego powodu wściekły. Sanmao chciał dzięki muzyce zmienić swoje życie, a Saining po prostu lubił grać dla przyjemności i nie miał żadnych większych ambicji. Saining nie był taki drażliwy jak Sanmao; nie obchodziły go losy ludzkości i przyszłość narodu. Obserwowałam wzloty i upadki ich przyjaźni: raz byli blisko, raz na dystans; ten cykl ciągle się powtarzał. Być członkiem zespołu to tak, jak być zakochanym – każde rozstanie i każde zaczynanie od nowa na trwale zapisuje się w pamięci.
Sanmao uważał nasz styl życia za niezdrowy – Saining jest zależny od pieniędzy matki, a ja od pieniędzy Saininga. Powiedział, że czeka nas powolny rozkład. Uważał, że powinniśmy poszukać wyzwań, pospłacać nasze zobowiązania. Ale ja czułam, że póki mogę spędzać czas z Sainingiem, nie mam nic przeciwko rozkładowi. Ilekroć Sanmao nas strofował, chichotaliśmy jak para idiotów. Nie mógł nam nic zrobić.
Matka Saininga ciągle przysyłała mu pieniądze. Jej japońskie jeny w Chinach wystarczały na łatwe i przyjemne życie. Wydawałam więc kasę Saininga. Nie kwapiłam się do pracy, bo nie skończyłam żadnej szkoły zawodowej i nie miałam pojęcia, co mogłabym robić. Pensje w tym mieście były żałośnie niskie, chyba że prowadziło się własny biznes, legalny albo nie, lub śpiewało się w nocnym klubie. Rzecz jasna, mnóstwo praworządnych obywateli pracowało w różnych biurach, ale ja nie wiedziałam, jakiego zajęcia mogłabym tam szukać.
Wiele nas ze sobą łączyło. Oboje mieliśmy nasze własne, osobne, milczące światy i szanowaliśmy nawzajem swoją ciszę. Oboje chorowaliśmy na astmę, w dzieciństwie dokuczano nam, nie mieliśmy żadnych wzniosłych ideałów. Nie interesowało nas życie innych ludzi; byliśmy wrażliwi i brakowało nam wiary w siebie, nie wierzyliśmy w to, co pisali w gazetach, baliśmy się porażek, lecz myśl o oparciu się jakiejś pokusie zawsze wzbudzała w nas lęk. Chcieliśmy być na scenie, zostać artystami. Wydawaliśmy cudze pieniądze, przerażeni perspektywą, że to się kiedyś skończy. Nie chcieliśmy zamienić się w porządnych członków społeczeństwa, zresztą i tak nie wiedzielibyśmy, jak to zrobić. „I tak jesteśmy jeszcze młodzi” – powtarzaliśmy sobie.
Wiedzieliśmy, że istnieje na świecie mnóstwo ludzi takich jak my, ale i tak sądziliśmy, że nasze spotkanie stanowiło wyjątkowo szczęśliwy traf. Dzieliliśmy radości i smutki, wrażliwość, poczucie humoru i wstyd. Saining codziennie patrzył na mnie, gdy zasypiałam, a ja patrzyłam na niego.