Mina Chartrukiana wyraźnie świadczyła, że nigdy jeszcze nie był w Kojcu. Natychmiast zapomniał o tym, dlaczego wpadł w panikę. Rozejrzał się po luksusowo wyposażonym wnętrzu, specjalnych terminalach, sofach, półkach z książkami, oświetlonych łagodnym światłem. Spojrzał na panującą królową Krypto Susan Fletcher i szybko odwrócił wzrok. Susan onieśmielała go tak, że tracił język w gębie. Miał wrażenie, że jej umysł działa na zupełnie innej płaszczyźnie, a na dokładkę była niepokojąco piękna. Jej bezpośredniość tylko pogarszała sytuację.
– Na czym polega problem, Phil? – zapytał Strathmore, otwierając lodówkę. – Napijesz się czegoś?
– Nie, nie, dziękuję, panie komandorze. – Chartrukian był wyraźnie skrępowany, nie wiedział, czy rzeczywiście jest tu miłe widziany. – Proszę pana… Moim zdaniem mamy problem z TRANSLATOREM.
Strathmore zamknął lodówkę i obrzucił go niedbałym spojrzeniem.
– Masz na myśli wskazania programu monitorującego pracę komputera?
– Czy to znaczy, że pan wie, co się stało? – zdziwił się Chartrukian.
– Oczywiście. Jeśli się nie mylę, komputer wykonuje program już od szesnastu godzin.
– Tak, proszę pana, prawie szesnaście godzin – potwierdził technik. – To jeszcze nie wszystko. Program wyszukujący wirusy znalazł coś bardzo dziwnego.
– Doprawdy? – Strathmore wyraźnie się nie przejął. – Co takiego?
Susan z uznaniem obserwowała przedstawienie, jakie odgrywał komandor.
– TRANSLATOR przetwarza jakieś bardzo zaawansowane rzeczy – wyjąkał Chartrukian. – Filtry jeszcze nigdy nie wykryły czegoś takiego. Obawiam się, że TRANSLATOR jest zawirusowany.
– Wirus? – Strathmore zachichotał. W jego głosie pojawiła się nutka lekceważenia. – Phil, doceniam twoje zaangażowanie. Naprawdę. Pani Fletcher i ja uruchomiliśmy nowy program diagnostyczny. To bardzo zaawansowany test. Ostrzegłbym cię, gdybym wiedział, że masz dziś dyżur.
– Zamieniłem się z nowym pracownikiem. – Chartrukian próbował zręcznie kryć kolegę. – Chciał mieć wolny weekend.
– To dziwne – Strathmore zmrużył oczy. – Rozmawiałem z nim wczoraj wieczorem. Powiedziałem mu, żeby nie przychodził. Nic mi nie wspomniał o zastępstwie.
Chartrukian poczuł grudę w gardle. Zapadła pełna napięcia cisza.
– No cóż – westchnął w końcu Strathmore. – To pewnie jakieś nieporozumienie. – Położył dłoń na ramieniu technika i poprowadził go do drzwi. – Masz szczęście, nie musisz tu siedzieć. Pani Fletcher i ja będziemy w Krypto cały dzień. Pozostaniemy na posterunku. Masz wolny weekend.
– Komandorze, moim zdaniem powinniśmy sprawdzić… – ośmielił się wtrącić Chartrukian.
– Phil – powiedział Strathmore nieco ostrzejszym tonem. – Z TRANSLATOREM nic złego się nie dzieje. Jeśli sonda wykryła coś dziwnego, to tylko z powodu naszego programu. Jeżeli nie masz nic przeciwko… – Strathmore nie dokończył zdania, ale technik i tak zrozumiał, że pora, by sobie poszedł.
– Test diagnostyczny, gówno prawda! – mruknął Chartrukian po powrocie do laboratorium. Nie mógł ochłonąć. – Komputer ma trzy miliony procesorów, liczy od szesnastu godzin i jeszcze nie skończył testu?! Co to za test?!
Zastanawiał się, czy powinien zadzwonić do kierownika laboratorium bezpieczeństwa systemów. Pieprzeni kryptolodzy, pomyślał. W ogóle nie rozumieją, co to znaczy bezpieczeństwo!
Przypomniał sobie ślubowanie, które złożył, podejmując pracę. Miał używać wszystkich swych umiejętności, korzystać z doświadczenia i instynktu, by chronić komputer NSA, wart wiele miliardów dolarów.
– Instynkt! – powiedział wyzywającym tonem. Nie trzeba być jasnowidzem, by wiedzieć, że to nie jest żaden test diagnostyczny!
Chartrukian usiadł przy terminalu i uruchomił wszystkie programy TRANSLATORA służące do oceny i analizy wykonywanych operacji.
– Pańskie ukochane dziecko ma problemy, komandorze – mruknął. – Nie wierzy pan w instynkt? Dostanie pan dowód.
Rozdział 20
La Clínica de Salud Pública mieściła się w budynku dawnej szkoły podstawowej i nie przypominała wcale szpitala. Był to długi, jednopiętrowy budynek z cegły, z wielkimi oknami i zardzewiałą huśtawką na tylnym podwórku. Becker wszedł po kruszących się stopniach.
Wewnątrz było ciemno i głośno. Funkcję poczekalni pełnił długi, wąski korytarz, wzdłuż którego stały metalowe, składane krzesła. Na koziołku przy wejściu ktoś postawił kawałek tektury z napisem OFICINA i strzałką wskazującą korytarz.
Becker ruszył kiepsko oświetlonym korytarzem. To przypominało mu scenografię do hollywoodzkiego horroru. W powietrzu unosiła się nieprzyjemna woń uryny. W dalszej części pomieszczenia żarówki były przepalone – mógł dostrzec tylko zarysy ludzkich postaci. Krwawiąca kobieta… młode małżeństwo… modląca się dziewczynka… Becker dotarł do końca korytarza. Drzwi po lewej stronie były niedomknięte, więc zajrzał do środka. W pokoju była tylko stara, wysuszona kobieta – leżała nago na leżance i męczyła się z basenem.
„Cudownie”, jęknął. Zamknął drzwi. Do diabła, gdzie jest rejestracja?
Dosłyszał jakieś głosy dochodzące zza zakrętu korytarza. Poszedł w tamtą stronę. Zza drzwi z matowego szklą dobiegały odgłosy kłótni. Becker niechętnie otworzył drzwi. Rejestracja. Groza. Dokładnie to, czego się obawiał.
W kolejce stało kilkanaście osób, wszyscy krzyczeli i przepychali się. Hiszpania nie jest znana ze sprawności urzędników. Becker wiedział, że może tu tkwić całą noc, nim uda mu się dowiedzieć czegoś o kanadyjskim turyście. Za biurkiem siedziała tylko jedna sekretarka, która walczyła z niezadowolonymi pacjentami. Becker przez chwilę stał w progu i zastanawiał się, co zrobić. Wpadł na lepszy pomysł.
– Con permiso! – krzyknął za nim sanitariusz, popychający łóżko na kółkach.
Becker szybko uskoczył w bok.
– Dónde está el teléfono?! – zawołał.
Sanitariusz nawet się nie zatrzymał, ale machnął ręką w stronę podwójnych drzwi, po czym zniknął za zakrętem. Becker podszedł tam i zajrzał do środka.
Znalazł się w ogromnym pokoju – to była dawna sala gimnastyczna. Słychać było szum jarzeniówek. W ich świetle podłoga wydawała się bladozielona i rozmazana. Na ścianie wisiał jeszcze kosz do koszykówki z podartą siatką. W całej sali stały bezładnie łóżka polowe, na których leżeli chorzy. W przeciwległym końcu, tuż pod zepsutą tablicą wyników, wisiał stary automat telefoniczny na monety. Becker miał nadzieję, że działa.
Idąc przez salę, wyszperał z kieszeni kilka monet. Miał siedemdziesiąt pięć peset – to była reszta za taksówkę. Akurat na dwie lokalne rozmowy. Uśmiechnął się uprzejmie do przechodzącej pielęgniarki. Doszedł do automatu i zadzwonił do biura numerów. Trzydzieści sekund później miał już numer telefonu rejestracji.
Niezależnie od kraju we wszystkich urzędach obowiązuje ta sama reguła: nikt nie może znieść dzwoniącego długo telefonu. Bez względu na liczbę oczekujących w kolejce klientów, sekretarka zawsze przerywa pracę, żeby odebrać telefon.
Wybrał sześciocyfrowy numer. Nie miał wątpliwości, że tego dnia był tu tylko jeden Kanadyjczyk ze złamanym nadgarstkiem i urazem głowy; jego teczka powinna być gdzieś na wierzchu. Zdawał sobie sprawę, że sekretarka nie będzie chciała podać jego nazwiska i adresu obcej osobie, ale miał pewien plan.