Выбрать главу

Dwaj czarni siedzieli przykuci do ściany. Przed trzema godzinami zakatowali w windzie na śmierć małżeństwo staruszków. Obojętni na wszystko. Kapitan wprowadził gości do obskurnego biura. Malko wyjaśnił powód wizyty. Al Katz dzwonił zresztą, aby uprzedzić o ich przyjściu.

Kapitan rozkazał przynieść rejestr meldunków. Nie znalazł niczego na temat Jady. Wczoraj nie zatrzymano żadnej młodej kobiety.

— Mógłbym zobaczyć się z policjantami z nocnego patrolu 886? — Zapytał Malko.

— Sierżant zszedł ze służby — powiedział kapitan — ale z drugim nie ma problemu.

Wcisnął klawisz interkomu.

— Benson.

Po kilku sekundach w drzwiach stanął Murzyn w mundurze. W jego twarzy i wyłupiastych oczach malowało się znużenie. Kapitan wyjaśnił mu o co chodzi.

Malko natychmiast zauważył niepokój policjanta. Nie mógł jednak nalegać. Sam z siebie policjant pokiwał głową i powiedział:

— No cóż, myślę że strzeliłem potworną gafę!

Opowiedział o aresztowaniu Jady i nacisku jaki wywarł na sierżanta, aby ją uwolnić. Kapitan był zdruzgotany.

Niestety, nic już nie można było zrobić. Benson spuścił w zawstydzeniu głowę.

— Co zrobiła ta nieszczęsna dziewczyna? — zapytał żałośnie.

— Och! Jest wmieszana w dwa morderstwa i spisek polityczny — powiedział Malko.

Nagle wpadł mu pewien pomysł.

— Macie tu kogoś, kto dobrze zna Harlem i mógłby mi pomóc w jej odnalezieniu?

Benson podniósł głowę.

— Myślę, że tak, sir. Mamy tu wspaniałą dziewczynę.

Jeanie. Zna wszystkich. O ile kapitan pozwoli.

Kapitan pozwalał z góry na wszystko, co mogło ocalić jego honor. Powierzył Malka Bensonowi. Ten poprowadził go na pierwsze piętro, zapukał i wszedł do ciasnego biura.

Malka czekało radosne zaskoczenie.

Jeanie była miłą i śliczną, krótkowłosą Murzynką.

Nosiła mundur. Po dokonaniu prezentacji Benson przedstawił jej sprawę. Malko wtrącił się.

— Jesteśmy w zasadzie pewni, że ta dziewczyna należy do Czarnych Panter.

Młoda Murzynka gwizdnęła i podniosła się. Była szalenie zgrabna, ale mundur chyba najdoskonalszej damskiej figurze nie dodaje uroku.

— Jestem opiekunką społeczną — wyjaśniła. — Znam tu wiele osób, jestem lubiana. Chodzę sama po zakątkach, w których nasi chłopcy witani są koktajlem Mołotowa. Ale Panter ludzie się boją, nic nie powiedzą.

Jeżeli ktoś panu może pomóc, to tylko junkies, narkomani. Wiedzą o wszystkich, handlują z Panterami, znają ich kryjówki. Ale trzeba złapać jednego z nich i zmusić do mówienia. To nie takie proste.

Nie brzmiało to budująco. Malko zaczynał rozumieć, dlaczego FBI drepcze w miejscu.

— Znamy adres Jady — powiedział — czy nie zechciałaby pani podjechać tam z nami? Spróbować dowiedzieć się czegoś?

Jeanie uśmiechnęła się z powątpiewaniem.

— Jeżeli pan sobie życzy, ale mamy jedną szansę na tysiąc. Jedźmy.

Dwójka oberwanych dzieciaków bawiła się na 96 Ulicy przed bramą domu, w którym mieszkała Jada. Cadiilac stał w tym samym miejscu, podobnie dwaj ludzie z FBI tkwiący w szarym fordzie, rzucającym się w oczy, jak mucha w szklance mleka.

Jeanie odezwała się do Malka:

— Proszę tu na mnie poczekać. Jeżeli ludzie pana zobaczą, nie powiedzą słowa. Pan jest biały.

Malko patrzył, jak znika w ogromnym budynku. Krisantem zastanawiał się, czy ktoś uwolnił stróża.

Wkrótce po zniknięciu Jeanie istota wyglądająca na czarnego ducha otarła się o samochód obrzucając go nienawistnym spojrzeniem. Murzyn był chudy jak kościotrup, wynędzniały na twarzy, nie ogolony, przedwcześnie łysiejący. Nawet Krisantem zaczął się odruchowo drapać.

Jeanie pojawiła się po 20 minutach. Kiedy wsiadła do samochodu, westchnęła ciężko.

— Cóż to za życie! Na górze mieszka w jednej izbie kobieta z szóstką dzieci! Nie może nawet iść do ubikacji, bo złodzieje czyhają non stop na okazję i kradną, co się da.

— A nasza dziewczyna?

— Nikt nic o niej nie wie. Mieszka tu od niedawna.

(Zastanawiała się chwilę). Tylko jeden facet może panu pomóc: Julius West. Jeżeli dostatecznie długo pozbawi się go narkotyków, wyśpiewa wszystko, co wie. Zaopatruje Pantery i inne indywidua.

— Jak go znaleźć?

Jeanie wybuchnęła śmiechem.

— To nie moja działka. Musi pan pogadać z chłopakami z Biura Narkotyków na Old Slif Street, w Downtown. Jeżeli go dopadną, będę może mogła pomóc. Jestem uchwytna w komisariacie.

— Proszę jednak dać mi swój numer — poprosił Malko. — Mogę pani potrzebować w środku nocy.

Podała mu adres i telefon, wyjaśniając:

— Proszę tylko powiedzieć, kim pan jest, mieszkam z czarnym gliną, zazdrosnym jak tygrys. Nie lubi, żeby kręcili się koło mnie biali.

Poprosiła, aby ją tu wysadzili. Musiała jeszcze wpaść do kilku rodzin. Wróci wozem patrolowym. Malko popatrzył za nią. Była niemal tak pociągająca, jak Jada.

Po drodze zatrzymał się, żeby zadzwonić do Ala Katza i zaanonsować mu dobrą wiadomość. Że tym razem nie miał już nawet żadnego tropu.

Totalna próżnia.

Pułkownik Tanaka siedział właśnie w kafeterii dla delegatów przeglądając przy śniadaniu poranną prasę.

Na temat próby zabójstwa nie było jeszcze nic, ale Japończyk został już dokładnie poinformowany. Jada doszła do siebie i opowiedziała wszystko Lesterowi.

Japończyka to niepowodzenie rozwścieczyło mniej, niż wcześniejsze gafy. Wiedział, do czego zdolni są Chińczycy i nie łudził się, że Jada mogłaby oprzeć się hipnozie. Katastrofa nie była totalna, ponieważ FBI nie miało możliwości pójść tym tropem. W każdym razie pułkownik był przekonany, że CIA i FBI niemalże depczą mu po piętach. I poczuł upajający dreszczyk emocji połączony z pewnością, że nic nie są w stanie mu zrobić.

Dokonał samokrytyki. Błędem było usiłować za wszelką cenę pozbyć się tego tak zwanego szantażysty.

Ale przynajmniej zmusił FBI do odkrycia kart.

Teraz, kiedy przeanalizował sytuację, poczuł się lepiej. Lesterowi kazał siedzieć cicho. I pojawiać się tylko w akcjach związanych z ich planem. Nie podejmą żadnych dalszych prób pozbycia się jasnowłosego mężczyzny pracującego dla FBI czy CIA. Tanaka wiedział, że po usunięciu Jady z pola widzenia, tamten nie miał żadnego tropu.

Tanaka obiecał sobie iść na dobry, japoński obiad i wpisać go na listę wydatków. Jeszcze parę dni i uwolni się od wszystkich kłopotów.

Malko uprzejmie przysłuchiwał się delegatowi z Malediwów rozprawiającemu o problemach przysparzanych przez piratów tej, błogosławionej przez Boga i ludzi, krainie.

Zerknął na zegarek: wpół do pierwszej. Bar przepełniony był delegatami rozmawiającymi w rozmaitych językach i przypominał Wieżę Babel.

Nagle z głośnika rozbrzmiało jego nazwisko. Porzucił reprezentanta Malediwów, oszołomionego tą popularnością. Jego nikt nigdy nie wzywał. A powód: trzy czwarte delegatów ignorowało nawet istnienie jego państwa. Musiał nieustannie wyjaśniać, że Malediwy to nie nazwa sardynek w oliwie, ale niezależny i prawie niepodzielny naród.

Malajka w recepcji uśmiechnęła się kącikiem ust.

— Pewna młoda dama chce się z panem widzieć. Jest przy wejściu do baru.

Malko przebił się przez tłum i stanął nos w nos z istotą rodem ze stronic „Playboya”: metr siedemdziesiąt pięć wzrostu, długie, rozjaśnione włosy a la Jean HarIow, ogromne błękitne oczy niewiniątka, fantastyczna figura i nader skąpa, kanarkowożółta sukienka, a do tego aksamitny głos call-girl dla miliarderów. Błysnęła zębami, niewątpliwie zdolnymi schrupać w mig tysiącdolarowe banknoty.