— Sądzę, że potrafię nakłonić go do mówienia. Bez żadnych narkotyków. To nie zostawia żadnych śladów.
Narkoanaliza. Podmiot uwalnia się od problemów, które opanowują jego świadomość.
— Czy to metoda, której użył pan wobec Jady? — zapytał Malko.
— Tak.
— Dobrze, zabierzcie go. Zaraz do was dołączę.
Muszę uprzedzić Ala.
Z pomocą Chrisa Jonesa Chińczyk zabrał dyplomatę, założywszy mu przedtem marynarkę. Półprzytomny, nie oponował.
Doktor Shu-lo zadzwonił do Malka po półtorej godzinie.
— Miał pan rację — powiedział. — Wczoraj porwano jego żonę. Dwie godziny później dostał ten skrawek ucha, w dodatku z kolczykiem, żeby nie miał wątpliwości, do kogo należał. Kazano mu po prostu głosować na Chiny, nie powiadamiając naturalnie o niczym policji ani rządu. I uprzedzono, że jakakolwiek interwencja równa się natychmiastowej śmierci żony. Nie ma pojęcia, kto dokonał porwania, ani czy szefowie innych misji są w podobnej sytuacji... Obiecano mu, że po głosowaniu żona wróci zdrowa i cała, gdyby jednak wyjawił cokolwiek, nawet potem, zostanie wraz z rodziną zabity. Okaleczenie miało posłużyć przekonaniu go o powadze tych gróźb.
Malko milczał, przerażony. W jego rękach spoczywało życie jednej lub wielu osób i najdrobniejszy fałszywy krok mógł spowodować katastrofę.
— Czy po przebudzeniu będzie pamiętał, co powiedział — zapytał.
— Nie.
— Więc proszę mu nic nie mówić. Tylko, że dał mu pan środek uspokajający, bo był w okropnym stanie. Że zasłabł. Niech ktoś go odwiezie do hotelu, jakby nigdy nic. Spróbuję znaleźć jakiś sposób. Naturalnie, nikomu ani słowa. Nie wiemy, z kim walczymy.
Rozłączył się i zadzwonił do Ala Katza, choć było już po północy.
Amerykanin chyba źle się poczuł słysząc, co się wydarzyło. Oczywiście, dysponując nowymi informacjami, można było oficjalnie żądać przesunięcia głosowania. To jednak mogło kosztować życie jednego lub wielu zakładników... Od czasu zabójstwa dyplomaty niemieckiego w Gwatemali, rządy były szczególnie uczulone na ten problem. A jaka kompromitacja dla Stanów! Oznaczałoby to przyznanie się, że FBI niezdolne jest zapewnić bezpieczeństwo dyplomatom. Jak jakaś idiotyczna bananowa republika.
— Mam pomysł, jak odnaleźć zakładników — powiedział Malko. — Potrzebuję tylko pełnej współpracy Biura Narkotyków na Manhattanie. Powiadomcie kogoś uprawnionego. I niech do mnie dzwonią czym prędzej.
— Dlaczego Narkotyki?
— Za długo by tłumaczyć — powiedział Malko. — Ale zostały nam dwa dni na odnalezienie tych ludzi i nie ma chwili do stracenia.
Al Katz nie nalegał. Nie czekała go spokojna noc. Malko był pewien, że o ile głową spisku był ktoś z ONZ-u, wykonawcami byli czarni. Dotyczyło to także porwania.
Trzeba iść tym tropem.
Wykręcił numer i czekał chwilę. Kiedy przytknął słuchawkę do ucha, rozwścieczony męski głos spytał, co za świnia śmie mu zawracać głowę w środku nocy. Malko umiejętnie wyjaśnił, że pragnie mówić nie z nim, lecz z jego żoną.
Myślał, że rozmówca rzuci słuchawkę. Ten obrzucił go stekiem wyzwisk. Nagle dosłyszał zmieszane głosy.
Kobieta wzięła słuchawkę.
— Kto mówi?
— To ja, Jeanie — odpowiedział Malko. — Widzieliśmy się dziś rano. Potrzebuję pani pomocy.
— Chce pan, żebym przyszła teraz?
— Tak.
Po chwili milczenia młoda Murzynka odezwała się.
— O.K. Będę na dole za dwadzieścia minut.
Malko włożył marynarkę i uprzedził Krisantema, że wróci późno. Wyszedł i zatopiony w myślach wsiadł do dodge’a. Ilu takich „mięczaków” zasiadało w Zgromadzeniu Ogólnym? Nie licząc tych, którzy po prostu przyjęli czek.
Jeden z pojemników na śmiecie stał nieco odsunięty od innych, u wylotu 115 Ulicy, prawie przy rogu z Madison Avenue. Pojemnik, jakich wiele wzdłuż całej ulicy — z zielonego plastiku, z pokrywą niedokładnie kryjącą wysypujące się śmiecie. O tak późnej godzinie zakątek był spokojny.
Czasem tylko przejeżdżał samochód i nieliczni piesi o szarych twarzach pospiesznie wracali do domu. 115 Ulica jest jedną z najniebezpieczniejszych ulic w Harlemie, a to z powodu gangów narkomanów, nieustannie uganiających się za łatwym groszem.
Inspektor z Biura Narkotyków szepnął Malkowi do ucha:
— Proszę spojrzeć na prawo, przy bramie.
Malko musiał wytężyć wzrok, aby dostrzec w półmroku, o trzydzieści metrów od nich postać starej Murzynki, skulonej na małym składanym stołeczku, z gazetą na kolanach.
Siedziała dziesięć metrów od śmietnika. Młody Murzyn z bujną czupryną siedział na hydrancie, niespełna trzy metry od śmietnika i bawił się starą piłką golfową.
Inspektor pociągnął Malka do tyłu.
— Ostrożnie, są bardzo nieufni. Zupełnie jakby mieli szósty zmysł.
Jeanie, ubrana po cywilnemu w czarną spódniczkę i białą bluzkę, dorzuciła:
— To byłoby zbyt głupie. Z pewnością przyjdzie, jak co wieczór.
„On” to był Julius West, narkoman, który znał kryjówki Czarnych Panter, jedyny człowiek, mogący pomóc Malkowi. Najpierw jednak trzeba go było nakryć z narkotykami, żeby mieć możliwość przyciśnięcia go do muru.
Skrzyżowanie było przygotowane jak plan filmu. W budynku, w którym znajdował się Malko, od dziesięciu dni tkwili przez dwadzieścia cztery godziny na dobę ludzie z Biura Narkotyków. Usiłowali rozpracować siatkę handlarzy narkotyków. Tego jednak wieczoru na prośbę Malka i Jeanie wydano nieco inne rozkazy. Na Madison Avenue w starym, sypiącym się fordzie z zardzewiałą, pełną dziur karoserią siedziało w pogotowiu czterech najlepszych detektywów z Biura Narkotyków. Mieli schwytać Juliusa Westa.
Rozrzuceni po całej dzielnicy detektywi, w tym sporo czarnych, oczekiwali, by ewentualnie przejąć zbiega.
Strzelać mogli jedynie w obronie własnej. Martwy Julius West byłby bezużyteczny.
— Popatrzcie — szepnął towarzyszący Malkowi detektyw. Stali przy oknie na drugim piętrze budynku zajmowanego przez policję, w północno-zachodniej części Madison, spoglądając na skrzyżowanie.
Ubrany byle jak Murzyn zatrzymał się przy starej Murzynce. Przez chwilę rozmawiali. Pochylił się i położył coś na jej kolanach. Potem spokojnie podszedł do śmietnika. Podniósł pokrywę, jakby czegoś szukał.
Choć działał bardzo szybko, Malko dostrzegł, jak wyjmuje małą, szarą paczuszkę i błyskawicznie opuszcza pokrywę.
Następnie ruszył prosto ku siedzącemu na hydrancie Murzynowi. Mijając go, otworzył dłoń i można było wyraźnie zobaczyć jej zawartość. Murzyn nie przerwał sobie zabawy piłeczką golfową, a mężczyzna z paczuszką przeszedł na drugą stronę ulicy i oddalił się.
Wszystko trwało nie więcej niż dwadzieścia sekund.
— Dobrze pomyślane, prawda? — powiedziała Jeanie. — Stara inkasuje forsę. Piętnaście dolarów za dozę heroiny. Kupiec podchodzi do wcześniej przygotowanego śmietnika i bierze towar. Chłopak jest tu po to, żeby sprawdzać, że bierze tylko tyle, za ile zapłacił. Nie mam cienia wątpliwości, że w kieszeni trzyma brzytwę. Stara coś do niego krzyczy, podając mu ilość sprzedanego towaru. Mają swój kod. To o wiele bezpieczniejsze, niż spotkania w toaletach barów. Jeżeli pojawi się policja, nikt nie ma przy sobie narkotyków. Przysięgną, że jakiś ścigany typ podrzucił je do śmietnika.
Genialna prostota! Malko zdumiony był tak sprawną organizacją.
CIA stosowała najrozmaitsze wybiegi. Pomyśleć, że w tej właśnie chwili ambasador nadzwyczajny Pakistanu wygłaszał mowę-rzekę przed Zgromadzeniem Ogólnym Narodów Zjednoczonych, aby zyskać na czasie i umożliwić przyłapanie drobnego handlarza narkotyków, w którego rękach spoczywa los głosowania.