Выбрать главу

Lester nic nie rozumiał. Jeszcze wczoraj wieczorem wszystko było w porządku. Tanaka streścił mu informacje prasowe.

— Świnie — odezwał się Lester. — Zabili mi brata.

— Przykro mi — odpowiedział chłodno pułkownik Tanaka. — Ja też straciłem wielu przyjaciół. Ale na razie potrzebnych mi co najmniej sześciu wstrzymujących się od głosu.

Lester znowu zaklął.

— W przeciwnym razie przegraliśmy — zakończył Tanaka. — I nie omieszkam pociągnąć pana do odpowiedzialności. Zostało panu nie za wiele czasu. Nie ma sensu próbować tego samego. Rodziny delegatów są pod ochroną FBI. Na dwadzieścia cztery godziny zmobilizowali całą masę ludzi.

Czarny klął. Tanaka cierpliwie czekał. Wreszcie Lester oświadczył:

— Mam pomysł, ale to będzie drogo kosztowało.

— Nieważne, byle tylko się udało — zgodził się z rozdartym sercem Tanaka.

— Słyszał pan o „profecie”? — zapytał Lester.

— Nie. Kto to taki?

— Mówi pan, że sesja, o którą chodzi, jest jutro?

— Tak.

— W porządku, może pan na mnie liczyć. To będzie zabawne.

— To nie ma być zabawne, tylko skuteczne — zauważył kwaśno Tanaka.

— Proszę się nie bać — zapewniał Lester — mam z nimi rachunek do wyrównania.

Ani jeden spośród delegatów, których rodziny porwano, nie potrafił dostarczyć żadnych wyjaśnień dotyczących napastników. Poza tym, że byli Murzynami, jak oni. To zaś jedynie szkodziło stosunkom między Murzynami afrykańskimi i amerykańskimi.

Al Katz zdołał przekonać ich, by zachowali absolutne milczenie na temat tego zdarzenia.

Całe szczęście, że trzy czwarte delegatów, których to dotyczyło zależało w stu procentach od funduszy Departamentu Stanu. To w poważnej mierze ułatwiało sprawę. Bóg jednak raczy wiedzieć, jakie jeszcze kłody rzuci im pod nogi ten diaboliczny i zagadkowy przeciwnik.

Delegaci pod ochroną FBI spokojnie opuścili biuro Katza.

Malko przybył wkrótce potem i zastał Amerykanina miotanego wściekłością. Ogarniał go wstyd za własny kraj. I lęk o wynik głosowania. Na jego prośbę na ścianach biura zawieszono liczne tablice podające wyniki poprzednich głosowań, wstrzymujących się itp.

Ponadto tablicę, na której oznaczano każdy ruch szefów delegacji. Wszyscy byli dyskretnie śledzeni przez FBI poza obszarem ONZ-u.

Odnotowywano ich rozkład dnia, godzina po godzi nie. Nie wszyscy uczestniczyli w sesjach, daleko było dla tego. Z wyjątkiem delegacji obozu komunistycznego.

Patrząc na tę tablicę Malko wpadł na pewien pomysł To nie mogło nikomu przynieść szkody, a dawało szansi odzyskania dwóch głosów.

— Przedstawiciele Jemenu i Ugandy udali się do Wa szyngtonu na konsultację ze swymi ambasadorami — zaczął. — Mam pewien pomysł.

Al Katz podniósł na niego pełne niepokoju niebie skie oczy.

— Ej! Chyba nie zamierza pan ich porwać? Nigd nie...

— Jak panu nie wstyd posądzać mnie o coś takiego — żachnął się Malko. — Ja, Jaśnie Oświecona Wysokość, miałbym zajmować się wulgarnym kidnapingiem? To metody obwiesiów. Znam lepsze.

Wyjaśnił swój plan Alowi. Gdy wyszedł z biura, Amerykanin jeszcze bił się ze śmiechu po udach. Od początku tej afery po raz pierwszy tak się ubawił.

Malko zadzwonił do Szpitala Bellevue, dokąd odwieziono Jeanie tuż po całym zajściu. Posłał jej wspaniały bukiet czerwonych róż, załączając wizytówkę. Przekazano go jej. Głos miała słaby, jakby dobiegał z oddali, nabrzmiały łzami.

— Och! Dziękuję. — powiedziała — dziękuję.

Sprawił mi pan ogromną przyjemność.

Mówiła o kwiatach. Po raz pierwszy ktoś przysłał jej kwiaty. Koledzy z komisariatu uważali ją za niezłą, czarną dupę, w sam raz nadającą się, by przelecieć ją na skraju biurka. Ale żadnemu nie przyszłoby do głowy, żeby wydać pięćdziesiąt centów na bukiecik margerytek.

Samolot Eastern Airlines rejs 563 wystartował właśnie z Washington DC. Pasażerowie mieli przed sobą trzy kwadranse lotu małym Boeningiem 737 do nowojorskiego lotniska La Guardia. Poza stewardessami na pokładzie znajdowali się sami mężczyźni. Był to taki tramwaj dla biznesmenów, powracających do rodzin lub przyjaciółek w Nowym Jorku.

Wszyscy spragnieni.

Nim jeszcze samolot osiągnął wysokość lotu, stewardessy zaczęły zbierać zamówienia na napoje. Po dolarze za szklankę, płatne z góry. Większość pasażerów prosiła od razu o dwie.

Dwaj z nich, mężczyźni w sile wieku, nieco podobni do siebie, zamówili po trzy napoje. Stewardessa uśmiechnęła się, przyjmując zamówienie.

— Nie wysiądą panowie o własnych siłach. Uwaga na żony!

Przez dłuższy czas nic się nie działo. Pasażerowie popijali leniwie, usiłując podrywać zblazowane stewardessy. Dzień był słoneczny, nawet w Nowym Jorku panowała piękna pogoda. Lot 563 zwykle przebiegał bez zakłóceń chyba, że któryś z pasażerów zostawił teczkę na półce.

Dwaj pasażerowie z pierwszego rzędu opróżnili swoje trzy drinki każdy. Porozumieli się spojrzeniem i wstali jednocześnie. Jeden z nich stanął w przejściu między fotelami, drugi ruszył w stronę kabiny pilota, mijając pierwszego oficera. Najpierw nadział się na stewardessę.

— Już za późno na picie — powiedziała figlarnie. — Proszę wrócić na miejsce.

— Nie chcę pić — odpowiedział mężczyzna. — Chcę porozmawiać z pilotem.

Stewardessa potrząsnęła głową.

— To niemożliwe. Proszę zająć miejsce.

Nagle dostrzegła metaliczny połysk pistoletu w jego prawej ręce i krzyknęła.

— To dowcip?

— Nie, to prawda, lecimy na Kubę — wyjaśnił obojętnie.

Pchnął stewardessę do kokpitu, trzymając pistolet na widoku.

— Zawracamy na Kubę — rzucił pilotowi, przystawiając mu lufę do skroni. Lądujemy w Hawanie. Nie radzę stawiać oporu, mamy kogoś, kto zajmie się pasażerami. Może pan powiadomić La Guardię, jeżeli pan chce.

Pilot nie próbował nawet grać na zwłokę. Już dwanaście maszyn kompanii uprowadzono na Kubę.

Zwykła rutyna. Ze zdumieniem jednak spoglądał na agresora. Nie przypominał długowłosych, histerycznych gnojków, którzy zazwyczaj brali kurs na Kubę. Był dobrze ubrany, miał krótkie włosy, wyrażał się bardzo poprawnie.

Pilot doszedł do filozoficznego wniosku, że czasy się zmieniły i już nikomu nie można ufać.

Boeing skręcił na wschód i kapitan wziął mikrofon, żeby uprzedzić pasażerów, że do Nowego Jorku dolecą dopiero za dwa dni.

Człowiek z pistoletem stał w wejściu do kabiny.

Zastanawiał się, co pomyśleliby Kubańczycy, gdyby odkryli, że już nawet agenci FBI wzięli się za porywanie samolotów do ich kraju.

Lepiej, żeby się o tym nigdy nie dowiedzieli. Sam wiele by dał, żeby znać powód, który nakłonił CIA do uprowadzenia amerykańskiego samolotu na Kubę.

Mamadou Rikoro usiłował rozstrzygnąć koszmarny dylemat. Mnąc nerwowo spoczywający w kieszeni wyciąg bankowy, słuchał z roztargnieniem reprezentanta Kolumbii, obrzucającego błotem USA. Jego sąsiad, delegat jednego z państw wschodnioeuropejskich, słuchał tego jak nabożeństwa. Odwrócił się do Mamadou i jak zwykle, dążąc do zjednania sympatii każdej czarnej republiki, uśmiechnął się doń szeroko. Mamadou odpłacił niewyraźnym grymasem. Jego sąsiad nie miał takich problemów jak on. Był tylko magnetofonem swego rządu. Jeżeli wykolei się, zostanie rozstrzelany i kropka.

A to w radykalny sposób rozstrzyga z góry wszelkie rozterki natury moralnej.

Takie jak te, które miotały właśnie Rikoro. Na próżno rozgarniał palcami kędzierzawą czuprynę — nie potrafił znaleźć satysfakcjonującego rozwiązania.