Выбрать главу

Kobieta osunęła się na ziemię, bijąc przed wężem pokłony. Dotykała czołem ziemi. To był znak jej oddania wężowi. Oddawała cześć swemu bóstwu. Boże drogi. Kobieta wstała i zaczęła tańczyć. Kobra obserwowała ją. Ona zaś stała się żywym fletem, którego ruchy śledził krótkowzroczny gad. Nie chciałabym widzieć, co się stanie, gdyby się pomyliła. Nie umarłaby od trucizny. Te wielkie zęby jadowe przebiłyby ją na wylot jak szable. Umarłaby od upływu krwi i szoku, zanim jeszcze trucizna zaczęłaby działać.

Pośrodku areny coś rosło. Poczułam na plecach muśnięcie fali magii. Czy to czary utrzymywały tego węża w ryzach, a może one go przywołały? A może to sam wąż emanował ową magią. Czy miał w sobie taką moc? Ten wąż, a raczej to coś? Nawet nie wiedziałam, jak mam go nazwać. Wyglądał jak największa na świecie kobra, a mimo to nie potrafiłam o nim w ten sposób myśleć. Równie dobrze mogłam nazwać go bogiem przez małe b, choć to określenie także nie było idealne.

Pokręciłam głową i odwróciłam się. Nie chciałam oglądać przedstawienia. Nie chciałam tam stać, gdy fale magii tej istoty przetaczały się miękko i chłodno po mojej skórze. Ale gdyby wąż był groźny, Jean-Claude zamknąłby go w klatce, nieprawdaż? Oczywiście, że tak. Stałam tyłem do zaklinaczki i największego węża świata. Chciałam rozmówić się z Jean-Claudem i wynieść się stąd jak najprędzej.

Otwarte drzwi przepełniała ciemność. Wampiry nie potrzebują światła. A jak to jest z wilkołakami? Nie mam pojęcia. Kurczę, muszę się jeszcze wiele nauczyć.

Rozpięłam suwak kurtki, aby w razie potrzeby móc jak najszybciej wydobyć pistolet. Choć prawdę mówiąc, gdybym dziś wieczorem musiała szybko dobywać broni, oznaczałoby to, że wdepnęłam w niezłe szambo. Wzięłam głęboki wdech i powoli wypuściłam powietrze. Nie było sensu dłużej tego odwlekać.

Weszłam w oczekującą ciemność, nie oglądając się za siebie. Nie chciałam widzieć tego, co działo się na arenie. Prawdę mówiąc, nie chciałam także zobaczyć tego, co kryło się poza kurtyną mroku. Czy miałam jednak inne wyjście, inny wybór? Chyba nie.

6

Pokój wyglądał jak garderoba otoczona zasłonami. Wśród okolonej kotarami ciemności nie było nikogo oprócz mnie. Gdzie się podział Stephen? Gdyby był wampirem, uwierzyłabym w sztuczkę ze znikaniem, ale lykantropy nie rozpływają się w powietrzu. Musiały tu gdzieś być drugie drzwi. Gdzie ja bym je umieściła, gdybym budowała to pomieszczenie? Naprzeciw pierwszych drzwi. Rozsunęłam zasłony. Były tam. A jednak. To elementarne, mój drogi Watsonie.

Drzwi były z ciężkiego drewna, ozdobione złożonym motywem roślinnym. Klamkę miały białą, z małymi różowymi kwiatkami pośrodku. Wyglądały przeraźliwie kobieco. Naturalnie nie ma reguły zabraniającej mężczyznom, aby lubili kwiaty. Absolutnie. To był szowinistyczny komentarz. Nieważne.

Nie wyjęłam pistoletu. Widzicie, nie jestem jednak kompletną paranoiczką. Przekręciłam klamkę i popchnęłam drzwi. Napierałam, dopóki nie zatrzymały się na ścianie. Nikt się za nimi nie chował. Doskonale.

Tapeta była biała w srebrno-miedziane wzorki. Uzyskano w ten sposób osobliwy orientalny motyw. Podłogę wyłożono czarnym dywanem. Nie wiedziałam nawet, że produkuje się dywany w takim kolorze. Sporą część pokoju zajmowało łoże z baldachimem. Przesłaniały je czarne, zwiewne firany. Czyniły łoże niewyraźnym, zamglonym jak element snu. Wśród czarno-karmazynowej pościeli ktoś leżał. Sądząc po widocznym fragmencie torsu, był to mężczyzna, ale długie, brązowe włosy przesłaniały jego twarz niczym całun. Wszystko to wydawało się odrobinę nierealne, jakby ów ktoś tylko czekał na włączenie kamer i rozpoczęcie zdjęć do filmu.

Pod ścianą stała czarna kanapa z rozłożonymi na niej krwistoczerwonymi poduszkami. Po drugiej stronie ustawiono niedużą sofę. Leżał na niej zwinięty w kłębek Stephen. Jean-Claude siedział w rogu kanapy. Miał na sobie czarne dżinsy z nogawkami wetkniętymi w cholewki sięgających do kolan skórzanych butów w kolorze asfaltowej czerni. Nosił koszulę z koronkową stójką, spiętą pod szyją wisiorem z rubinem wielkości kciuka. Czarne, długie włosy splatały się z misterną koronką. Rękawy miał szerokie, luźne, ozdobione koronkowymi mankietami, tak długimi, że widać było spod nich tylko koniuszki palców dłoni.

– Skąd ty bierzesz takie koszule? – zapytałam.

Uśmiechnął się.

– Nie podoba ci się? – Pieszczotliwie powiódł dłońmi w dół klatki piersiowej, muskając sutki koniuszkami palców. To było zaproszenie. Mogłam dotknąć tego gładkiego, białego materiału i przekonać się, czy koronka była tak miękka, jak się wydawała.

Pokręciłam głową. Nie mogę się zdekoncentrować. Spojrzałam na Jean-Claude’a. Patrzył na mnie oczyma barwy nocnego nieba. Jego rzęsy wyglądały jak czarne koronki.

– Ona cię pragnie, Mistrzu – rzekł Stephen. W jego głosie pobrzmiewała drwina i rozbawienie. – Czuję jej pożądanie.

Jean-Claude odwrócił głowę i łypnął na Stephena.

– Ja również. – Słowa zabrzmiały niewinnie, w przeciwieństwie do zawartego w nich kontekstu. Jego głos prześlizgnął się przez pokój, cichy, lecz pełen złowróżbnych obietnic.

– Nie miałem na myśli nic zdrożnego, Mistrzu. – Stephen wyglądał na przerażonego. – Naprawdę, Mistrzu.

W gruncie rzeczy wcale mu się nie dziwiłam.

Jean-Claude znów odwrócił się do mnie, jakby nic się nie wydarzyło. Jego oblicze wciąż wydawało się atrakcyjne, wręcz promieniało rozbawieniem.

– Nie potrzebuję twojej ochrony.

– Och, mam na ten temat odmienne zdanie.

Odwróciłam się i ujrzałam stojącą za moimi plecami wampirzycę. Nie usłyszałam odgłosu otwieranych drzwi.

Uśmiechnęła się do mnie, nie pokazując kłów. To sztuczka, którą znają tylko starsze wampiry. Była wysoka, szczupła, ciemnoskóra, o długich, hebanowych, sięgających do pasa włosach. Nosiła karmazynowe szorty z lycry, tak obcisłe, że nietrudno było zgadnąć, iż nic pod nimi nie miała. Do tego czerwony jedwabny top na ramiączkach, zwiewny i luźny jak mgiełka. Wyglądał jak góra od erotycznej piżamki. Stroju dopełniały czerwone sandałki na obcasie, złoty łańcuszek z diamentem oraz dobrana do niego bransoletka. Wyglądała egzotycznie. Tak, to odpowiednie określenie. Podpłynęła do mnie, uśmiechając się.

– Czy to groźba? – zapytałam.

Przystanęła przede mną.

– Jeszcze nie. – W jej głosie pobrzmiewał lekki obcy akcent. Coś mroczniejszego w tych syczących dźwiękach.

– Wystarczy – rzekł Jean-Claude. Ciemnoskóra kobieta odwróciła się, gęste czarne włosy zafalowały miękko.

– Nie sądzę.

– Yasmeen. – W tym jednym słowie zawarła się niewypowiedziana groźba.

Yasmeen zaśmiała się. To był dźwięk oschły jak brzęk tłuczonego szkła. Stanęła przede mną, zasłaniając sobą Jean-Claude’a. Wyciągnęła do mnie rękę, ale ja cofnęłam się, stając poza jej zasięgiem. Uśmiechnęła się na tyle szeroko, aby pokazać kły i znów sięgnęła w moją stronę. Odsunęłam się, a ona nagle rzuciła się na mnie, szybciej niż byłam w stanie zareagować. Nie zdążyłam nawet mrugnąć ani nabrać powietrza. Schwyciła mnie ręką za włosy i pociągnęła mi głowę do tyłu. Koniuszkami palców pogładziła mnie po czaszce. Drugą ręką złapała mnie pod brodę, a jej silne palce wpiły się skórę jak stalowe szczęki imadła. Unieruchomiła mi głowę, byłam w pułapce. Mogłam co najwyżej wyjąć pistolet i strzelić do niej. Innych możliwości nie było. A zważywszy na to, jak była szybka, mogło się okazać, że zanim wyciągnę pistolet, zabije mnie.

– Rozumiem już, dlaczego tak ją lubisz. Jest taka śliczna i delikatna. – Odwróciła się nieznacznie w stronę Jean-Claude’a, stając niemal tyłem do mnie, ale w dalszym ciągu trzymała mnie za głowę. – Nigdy nie sądziłam, że weźmiesz sobie śmiertelniczkę. – To zabrzmiało tak, jakby mówiła o szczeniaku z ulicy.