Выбрать главу

Spróbowała rozorać mi twarz paznokciami, ale wtuliłam się w nią tak, że nie zdołała mnie dosięgnąć. Zaczęła wydawać ciche, żałosne jęki, bo na głośniejsze brakowało jej tchu. Przejechała mi paznokciami po prawym ramieniu, ale miałam na sobie gruby sweter. Zaczęła podciągać mi rękaw, a odsłoniwszy skórę, wpiła się w nią paznokciami.

Wtuliłam twarz mocniej w jej plecy i ścisnęłam za szyję tak, że aż zaczęły mi drżeć ramiona. Zacisnęłam zęby. Dałam z siebie wszystko, wpijając ramię w to szczupłe, niepokorne gardło.

Przestała rozdrapywać mi rękę. Jej dłonie jeszcze przez chwilę uderzały w moje ramię jak dogorywające motyle.

Przyduszenie kogoś, aby pozbawić go przytomności, trwa dosyć długo. W filmach pokazują to w uproszczonej wersji, szybko, łagodnie, bez komplikacji. A wcale tak nie jest. To nie dzieje się ani szybko, ani łagodnie, ani tym bardziej bez komplikacji. Czujesz puls szyjny osoby, z której uporczywie starasz się wycisnąć życie. Poza tym osoba, z którą walczysz, stawia zwykle większy opór niż przeciwnicy bohaterów filmowych. A jeśli chcesz kogoś udusić, musisz utrzymywać uścisk jeszcze przez długi czas po tym, jak twój przeciwnik przestanie się szamotać.

Marguerite powoli zaczęła wiotczeć. Gdy stała się całkiem bezwładna, powoli puściłam ją. Leżała bez ruchu na podłodze. Nawet nie widziałam, czy oddycha. Czyżbym podduszała ją zbyt długo?

Dotknęłam jej szyi i wyczułam silny, regularny puls. Po prostu straciła przytomność, ale żyła. Doskonale. Wstałam i podeszłam do łóżka.

Yasmeen uklękła przy nieruchomej Marguerite.

– Moja ukochana, jedyna, czy ona zrobiła ci coś złego?

– Jest tylko nieprzytomna – zapewniłam. – Za parę minut dojdzie do siebie.

– Gdybyś ją zabiła, rozszarpałabym ci gardło.

Pokręciłam głową.

– Nie zaczynajmy od nowa. Jak na jedną noc mam po dziurki w nosie całego tego szajsu i pieprzonych gierek.

– Krwawisz – odezwał się mężczyzna na łóżku.

Po moim prawym przedramieniu spływała krew. Marguerite by może nie zrobiła mi wielkiej krzywdy, ale niektóre z zadrapań wydawały się na tyle głębokie, że pozostaną mi blizny.

Pięknie, na dolnej części prawego ramienia miałam już długą, cienką bliznę od noża. Nawet licząc zadrapania, na prawym ręku miałam znacznie mniej blizn niż na lewym. To obrażenia wynikające z wykonywanego zawodu.

Krew wolno spływała mi po ręce, skapując na podłogę. Na czarnym dywanie nie było jej wcale widać. Czarne dywany bywają jednak pożyteczne. Zwłaszcza jeśli zamierzasz sporo krwawić we własnym domu.

Yasmeen pomogła Marguerite wstać. Blondynka bardzo szybko doszła do siebie. Dlaczego? Ponieważ była ludzką służebnicą wampira. To oczywiste. No jasne.

Yasmeen zwróciła się w stronę łóżka. Zbliżyła się do mnie. Jej urocze oblicze wychudło tak, że spod skóry zdawały się prześwitywać nagie kości. Oczy miała świecące, nieomal gorejące jak rozżarzone węgle.

– Świeża krew. Dzisiejszej nocy jeszcze się nie pożywiałam.

– Panuj nad sobą, Yasmeen.

– Nie nauczyłeś swojej służebnicy dobrych manier, Jean-Claude – powiedziała Yasmeen. Spojrzała na mnie złowrogo.

– Daj jej spokój, Yasmeen. – Jean-Claude podniósł się.

– Każdego sługę należy okiełznać, Jean-Claude. Twoja pupilka zanadto się rozbestwiła.

Spojrzałam na niego ponad ramieniem Yasmeen.

– Okiełznać?

– To niezbędny element tego procesu – stwierdził. Powiedział to beznamiętnym tonem, jakby mówił o okiełznaniu wierzchowca.

– Niech cię diabli. – Wyjęłam pistolet. Ujęłam go oburącz. Nikomu nie pozwolę się okiełznać.

Kątem oka dostrzegłam jakiś ruch po drugiej stronie łóżka. Ktoś wstał. Mężczyzna wciąż siedział wśród czarno-czerwonej pościeli. To była szczupła kobieta o skórze koloru kawy z mlekiem. Była naga. Skąd się tu wzięła, u licha?

Yasmeen stała metr ode mnie, oblizując językiem wargi – jej kły błyszczały w świetle sufitowej lampy.

– Zabiję cię, czy to rozumiesz, zabiję cię – wycedziłam.

– Spróbuj szczęścia.

– Nie warto umierać z powodu jakichś gierek – dokończyłam.

– Po kilkuset latach to jedyne, dlaczego warto umrzeć.

– Jean-Claude, jeśli nie chcesz jej stracić, odwołaj ją! – W moim głosie pojawiła się wyraźna nuta zaniepokojenia.

Z tej odległości jedna kula mogła poczynić potworne spustoszenia w jej klatce piersiowej. Gdyby strzał okazał się celny, nie zdoła zregenerować uszkodzonych tkanek. Miała jednak ponad pięćset lat i jeden strzał mógł nie wystarczyć. Na szczęście miałam więcej niż jeden pocisk.

Kątem oka zauważyłam jakieś poruszenie. Zaczęłam się odwracać w tę stronę, gdy coś mnie powaliło i rozpłaszczyło na podłodze. Czarnoskóra kobieta usiadła na mnie. Uniosłam broń do strzału. Nie obchodziło mnie, czy miałam przed sobą śmiertelniczkę, czy nie.

Schwyciła mnie za nadgarstki i ścisnęła. Zamierzała pogruchotać mi kości. Wyszczerzyła do mnie zęby i zawarczała groźnie. Ten dźwięk pasował do istoty porośniętej sierścią, z pyskiem pełnym ostrych kłów. Ludzkie twarze nie powinny tak wyglądać. Wyrwała mi browninga równie łatwo, jakby odbierała dziecku lizaka. Ujęła pistolet odwrotną stroną, jakby nie wiedziała, jak się go używa.

W tej samej chwili silne ramię oplotło ją w pasie i zwlokło ze mnie. To był mężczyzna, który siedział dotąd na łóżku. Kobieta odwróciła się i warknęła na niego.

Yasmeen rzuciła się na mnie. Odpełzłam w tył, aż pod samą ścianę. Uśmiechnęła się.

– Bez broni nie jesteś już taka twarda, prawda?

I nagle uklękła przede mną. Nie zauważyłam, kiedy się pojawiła, nawet nie dostrzegłam rozmytej smugi jej ciała. Po prostu pojawiła się przede mną jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Oparła się o moje kolana, przygniatając mnie do ściany. Yasmeen wpiła palce w moje ramiona i pociągnęła ku sobie. Była niewiarygodnie silna. W porównaniu z nią czarnoskóra zmiennokształtna wydała mi się krucha i delikatna.

– Yasmeen, nie! – Jean-Claude wreszcie pospieszył mi z pomocą. Za późno. Yasmeen obnażyła kły, odchyliła głowę i szykowała się do ataku, a ja nic nie mogłam na to poradzić. Przyciągnęła mnie mocno do siebie, opasując ramionami. Gdyby ścisnęła mocniej, pogruchotałaby mi wszystkie kości.

Krzyknęłam:

– Jean-Claude!

Żar; coś zapłonęło pod swetrem, tuż nad moim sercem. Yasmeen zawahała się. Poczułam dreszcz, który targnął całym jej ciałem. Co się działo, u licha? Pomiędzy nami buchnął jęzor biało-niebieskiego ognia. Krzyknęłam. Yasmeen również. Krzyknęłyśmy obie i obie stanęłyśmy w ogniu.

Odskoczyła ode mnie. Po jej bluzce pełzały niebiesko-białe płomienie. Ogień lizał krawędzie otworu w moim swetrze. Uwolniłam się od uprzęży kabury podramiennej i zrzuciłam z siebie sweter.

Mój krzyżyk wciąż płonął silnym biało-niebieskim ogniem. Szarpnęłam łańcuszek, aż pękł. Cisnęłam nim na dywan, gdzie płomienie powoli zaczęły słabnąć, aż w końcu zgasły zupełnie. Na piersi tuż nad sercem miałam piękny ślad po oparzeniu, w kształcie krzyża. Na skórze pojawiły się już pierwsze pęcherze. Oparzenie drugiego stopnia.

Yasmeen zrzuciła z siebie bluzkę. Miała identyczne oparzenie, ale ponieważ była ode mnie wyższa, ślad pojawił się nieco niżej, pomiędzy piersiami.

Uklękłam na podłodze, ubrana tylko w stanik i dżinsy. Łzy spływały mi po twarzy. Na lewym przedramieniu miałam wcześniejszy ślad po oparzeniu, także w kształcie krzyża. Napiętnowali mnie w ten sposób poplecznicy pewnego wampira. Sądzili, że to zabawne. Bawiło ich to do czasu, kiedy ich nie pozabijałam. Oparzenia to paskudna sprawa. Bolą bardziej niż jakiekolwiek inne obrażenia.