Выбрать главу

7

Wydostałam się z tłumu tak, jakbym odsunęła na bok zasłonę. Skóra świerzbiła mnie na wspomnienie przepychających się ciał, ale w końcu stanęłam sama na ostatnim stopniu. Rozwrzeszczany tłum był już tylko nade mną, kierując się ku wyjściom. Tu, tuż nad areną, nie było nikogo. Cisza otoczyła mnie jak kokon. Powietrze zgęstniało tak, że trudno było oddychać. Magia. Ale nie wiedziałam, czy to czary wampirów, czy kobry.

Stephen stanął tuż przy mnie, był bez koszuli, szczupły i na swój sposób elegancki. Yasmeen narzuciła jego niebieską koszulę, aby zasłonić nagą górną połowę ciała. Zawiązała poły, a tym samym odsłoniła gołe pośladki.

Marguerite zatrzymała się obok niej. Po prawej stronie Stephena stanęła czarnoskóra kobieta. Zrzuciła szpilki i stanęła boso na arenie.

Jean-Claude stanął po drugiej stronie kręgu w towarzystwie dwóch nowych, jasnowłosych wampirów. Odwrócił się i spojrzał na mnie z daleka. Poczułam jego dotyk w sobie, tam gdzie nigdy nie powinna znaleźć się niczyja dłoń. Coś ścisnęło mnie w gardle, moje ciało pokrył pot. W tej chwili nic nie mogłoby mnie zmusić, abym się do niego zbliżyła. Starał się coś mi powiedzieć. Coś osobistego i zbyt intymnego, aby można to wyrazić słowami.

Ochrypły wrzask sprawił, że znów skierowałam swą uwagę na środek areny. Po jednej stronie leżało dwóch krwawiących, zmasakrowanych mężczyzn. Kobra unosiła się nad nimi niczym ruchoma wieża z łusek i mięśni. Zasyczała na nas. To był głośny, drapieżny syk.

Dwaj mężczyźni leżeli na ziemi u stóp… albo raczej u ogona stwora. Jeden z nich zadrżał. Czy jeszcze żył? Aż do bólu zacisnęłam dłonie na barierce. Byłam tak przerażona, że czułam w gardle smak żółci. Moja skóra stała się lodowata. Mieliście kiedyś koszmary, w których wszędzie są węże, a jest ich tyle, że nie możecie zrobić kroku, aby na któregoś z nich nie nastąpić? Towarzyszy temu porażające uczucie klaustrofobii. Mój sen zawsze kończy się tym, że stoję pod drzewami, z gałęzi których sypie się na mnie grad węży i przeraźliwie krzyczę.

Jean-Claude wyciągnął do mnie białą, szczupłą rękę. Spod koronek widać było jedynie koniuszki jego palców. Wszyscy inni patrzyli na węża. Jean-Claude gapił się na mnie.

Jeden z rannych mężczyzn poruszył się. Spomiędzy jego ust dobył się zduszony jęk, który rozbrzmiał głośnym echem wewnątrz olbrzymiego namiotu. Czy to tylko iluzja, czy naprawdę usłyszałam ten dźwięk? To bez znaczenia. Facet żył i musieliśmy zrobić wszystko, aby tak już pozostało. My? Jak to my? Wejrzałam w ciemnogranatowe oczy Jean-Claude’a. Jego twarz pozostawała nieodgadniona, odarta z wszelkich emocji. Nie zdoła mnie omamić tymi oczami. Nic z tego. Miałam to zagwarantowane dzięki posiadanym znakom, ale wciąż byłam podatna na jego sztuczki mentalne. Musiał tylko trochę się postarać. I właśnie to robił.

Poczułam silne pragnienie. Chciałam podejść, podbiec do niego. Poczuć gładki, mocny uścisk jego dłoni, delikatne muśnięcie koronek na skórze. Oparłam się o barierkę, zakręciło mi się w głowie. Zacisnęłam na niej dłoń, aby nie upaść. W co on ze mną pogrywał? W jakie mentalne gierki? Mieliśmy inne problemy, czyż nie? A może wcale nie przejmował się wężem? Może to wszystko było tylko sprytną sztuczką. Może to on rozkazał kobrze, aby zaatakowała ludzi. Ale dlaczego? I po co?

Wszystkie włosy na moim ciele stanęły dęba, jakby muśnięte jakimś niewidzialnym palcem. Zadrżałam i nie mogłam powstrzymać dreszczy.

Spojrzałam w dół na parę niebrzydkich czarnych butów, miękkich, z wysoką cholewką. Uniosłam wzrok i odnalazłam spojrzenie Jean-Claude’a. Obszedł kobrę, aby zbliżyć się do mnie. Nie przyszła góra… A poza tym tak było znacznie szybciej.

– Przyłącz się do mnie, Anito, a wspólnie zdołamy poskromić stwora. Możemy ocalić ludzi.

Zabił mi ćwieka. Chwila osobistej słabości przeciwko życiu dwóch mężczyzn. Ale wybór, nie ma co.

– Gdy wpuszczę cię do mojej głowy, łatwiej ci będzie wedrzeć się tam następnym razem. Nie zaprzedam duszy za czyjeś życie.

Westchnął.

– W porządku, wybór należy do ciebie.

Zaczął odwracać się ode mnie. Schwyciłam go za rękę, była ciepła, silna i bardzo, ale to bardzo realna. Spojrzał na mnie, oczy miał wielkie i bezdenne jak otchłań oceanu i jak ona zabójcze. Tylko jego moc utrzymywała mnie w ryzach. Gdyby nie ona, poddała bym się i na zawsze pogrążyła w tej otchłani. Przełknęłam ślinę tak mocno, że aż zabolało, po czym odsunęłam rękę. Miałam nieprzepartą chęć, aby wytrzeć dłoń o spodnie, jakbym dotknęła czegoś obrzydliwego. Może faktycznie tak było.

– Czy srebrne kule mogą to zranić?

Zamyślił się przez chwilę.

– Nie wiem.

Zaczerpnęłam głęboki oddech.

– Jeśli przestaniesz próbować owładnąć moim umysłem, pomogę ci.

– Wolisz stawić czoło tej istocie z pistoletem w dłoni zamiast z moją pomocą? – Wydawał się szczerze rozbawiony.

– Trafiłeś w sedno.

Odstąpił i gestem ręki zaprosił mnie na arenę.

Przeskoczyłam nad barierką i wylądowałam obok niego. Zignorowałam go na tyle, na ile to było możliwe, po czym ruszyłam w stronę stwora. Wyjęłam z kabury browninga. Miło było poczuć ten swojski ciężar w dłoni. Od razu zrobiło mi się lepiej.

– Starożytni Egipcjanie oddawali tej istocie cześć boską. Pomyślałem, że chciałabyś to wiedzieć, ma petite. To Edjo, królewski wąż. Obiekt czci, uwielbienia i trwogi.

– To nie jest żaden bóg, Jean-Claude.

– Jesteś pewna?

– Pamiętaj, że ja jestem baptystką. Dla mnie to po prostu jeszcze jedna nadnaturalna istota. Tyle że przerośnięta.

– Twoja sprawa, ma petite.

Znów odwróciłam się w jego stronę.

– Jakim cudem zdołałeś go przepchnąć przez kwarantannę?

Pokręcił głową.

– Czy to ważne?

Spojrzałam na istotę pośrodku areny. Zaklinaczka węży leżała obok wielkiego gada jak rzucona niedbale szmata. Nie została pożarta. Czy to oznaka czci, uwielbienia, czy zwykłego farta?

Kobra pełzła w naszą stronę, łuski na jej brzuchu to łączyły się, to znowu rozwierały. Stwór wił się ku nam po betonie przy wtórze suchego, nieprzyjemnego szurania.

Jean-Claude miał rację, to, w jaki sposób ten stwór się tu dostał, nie miało obecnie znaczenia. Liczyło się, że był tu i teraz.

– Jak my to powstrzymamy?

Uśmiechnął się szeroko, błyskając kłami. Może dlatego, że powiedziałam „my”.

– Jeśli tylko unieruchomisz pysk gada, jakoś sobie z nim poradzimy.

Cielsko węża było grubsze niż słup telefoniczny. Pokręciłam głową.

– Skoro tak twierdzisz.

– Możesz zranić go w pysk?

Skinęłam głową.

– Jeśli tylko srebrne kule poskutkują, to tak.

– Moja mała snajperka – mruknął.

– Odpuść sobie sarkastyczne komentarze – ucięłam.

Pokiwał głową.

– Jeżeli chcesz do niego postrzelać, proponuję, abyś się pospieszyła, ma petite. Jeśli ten stwór dotrze do mojego ludu, będzie za późno na jakiekolwiek działania. – Jego oblicze pozostawało nieodgadnione. Nie wiedziałam, czy chciał, abym to zrobiła, czy nie.

Odwróciłam się i zaczęłam iść w poprzek przez arenę. Kobra znieruchomiała. Czekała jak kołysząca się wieża. Stała tam, jeśli można tak określić istotę nie posiadającą nóg, i czekała na mnie, smakując powietrze smagnięciami długiego, rozwidlonego języka. Wyczuwała mój smak.

Jean-Claude znalazł się nagle tuż obok mnie. Nie usłyszałam, jak się zbliżał, nie wyczułam go. Kolejna sztuczka mentalna. Miałam teraz inne kłopoty na głowie. Odezwał się, cicho i nagląco – myślę, że tylko ja go usłyszałam.