Выбрать главу

– Uczynię, co w mojej mocy, aby cię ochronić, ma petite.

– W swoim gabinecie naprawdę świetnie się spisałeś.

Zatrzymał się. Ja nie.

– Wiem, że się tego boisz, Anito. Czuję twój strach aż w żołądku – rzucił miękko i ulotnie jak wiatr.

Odpowiedziałam szeptem, nie mając pewności, że mnie usłyszy.

– Trzymaj się z dala od mojego umysłu, do cholery.

Kobra obserwowała mnie. Trzymałam browninga oburącz, mierząc w łeb gada. Sądziłam, że znajdowałam się poza zasięgiem stwora, ale nie miałam co do tego pewności. Ile wynosi bezpieczny dystans w przypadku węża większego niż osiemnastokołowa ciężarówka? Dwa stany? A może trzy? Byłam dostatecznie blisko, by móc wejrzeć w płaskie, czarne ślepia węża, puste jak oczy lalki.

Słowa Jean-Claude’a przemknęły przez mój umysł jak płatki kwiatu. Mogłabym przysiąc, że poczułam zapach kwiatów. Jego głosowi nigdy dotąd nie towarzyszyły zapachy.

– Zmuś to, aby poszło za tobą i odsłoniło przed nami grzbiet, zanim zaczniesz strzelać.

Puls w mojej szyi był tak silny, że oddychanie sprawiało mi fizyczny ból. W ustach miałam sucho. Trudno mi było przełykać. Zaczęłam powoli, bardzo powoli oddalać się od wampirów i zmiennokształtnych. Gadzi łeb podążał za mną jak za zaklinaczką węży. Gdyby stwór zaatakował, strzeliłabym, ale póki tylko za mną sunął, postanowiłam dać Jean-Claude’owi szansę dobrania mu się do grzbietu.

Naturalnie nie miałam pewności, że srebrne kule zdołają zranić tę istotę. Była tak wielka, że nawet cały magazynek browninga mógł ją jedynie rozdrażnić. Miałam wrażenie, jakbym została uwięziona w którymś z tych starych horrorów, gdzie wielki, oślizgły potwór zbliża się do ciebie, niezależnie od tego, ile wpakujesz mu kul. Miałam nadzieję, że był to tylko wymysł hollywoodzkich scenarzystów.

Jeśli kule nie zranią tego stwora, umrę. Przed oczami znów ujrzałam tę przerażającą scenę i drgające konwulsyjnie nogi pożeranego mężczyzny. Na ciele węża wciąż było widać spore wybrzuszenie, jakby dopiero co połknął wielkiego szczura.

Język wystrzelił do przodu. Jęknęłam w głos, tłumiąc krzyk cisnący mi się na usta. Boże, Anito, opanuj się, to tylko wąż. Wielka kobra-ludojud, ale tylko wąż. Tak właśnie.

Włosy stanęły mi dęba. Moc przywołana przez zaklinaczkę węży wciąż tutaj była. Jakby nie dość tego, że ten stwór był jadowity i miał kły, którymi mógłby przebić mnie na wylot, to jeszcze musiała tu działać magia. Potężna magia. Pięknie, po prostu pięknie.

Zapach kwiatów zgęstniał, przybliżył się. To jednak nie Jean-Claude. To kobra wypełniała powietrze aromatyczną wonią. Węże nie pachną kwiatami. Mają silną pleśniową woń, której, gdy raz poczujesz, nigdy już nie zapomnisz. Tak nie pachnie też żadne zwierzę pokryte sierścią. Wampirza trumna roztacza zaś woń przywodzącą na myśl węże.

Kobra przez cały czas kierowała ogromny łeb w moją stronę.

– No, chodź jeszcze kawałek – mówiłam do węża. To rzecz jasna głupie, bo przecież węże są głuche. Woń kwiatów była słodka i bardzo silna. Zaczęłam okrążać arenę, wąż podążał za mną jak cień. Może to taki nawyk. Byłam niska, ciemnowłosa, choć nie miałam tak długich włosów jak nieżyjąca już zaklinaczka. Może bestia zwyczajnie potrzebowała kogoś, za kim mogłaby podążać? – No dalej, wężyku, chodź do mamusi – wyszeptałam tak cicho, że moje usta prawie się nie poruszyły. Byłam tylko ja, wąż i mój głos. Nie odważyłam się spojrzeć na drugą stronę areny, na Jean-Claude’a. Nic się nie liczyło prócz stóp przesuwających się po podłożu, ruchów węża i pistoletu w moich dłoniach. To było jak egzotyczny taniec.

Kobra rozwarła szczęki, wysunęła język i pokazała mi kły, długie niczym bliźniacze kosy. Kobry mają stałe kły, a nie wysuwane jak na przykład grzechotniki. Miło wiedzieć, że zapamiętałam coś z wykładów z herpetologii. Choć założę się, że doktor Greenburg nigdy nie widział czegoś podobnego.

Miałam potworną chęć, aby zacząć chichotać. Zamiast tego wymierzyłam z browninga W pysk stwora. Zapach kwiatów był nieomal namacalny. Ściągnęłam spust.

Łeb węża odskoczył do tyłu, krew zbryzgała arenę. Wystrzeliłam znowu i jeszcze raz. Miejsca postrzałów eksplodowały strzępami tkanek i odłamków kości. Kobra rozwarła uszkodzone szczęki i zasyczała. To chyba był okrzyk bólu. Ogromne cielsko zaczęło wić się po ziemi w przód i w tył. Czy mogłam zabić to coś? Czy aby to uśmiercić, wystarczą srebrne kule? Wpakowałam jeszcze trzy pociski w wielki okrwawiony łeb. Cielsko zapętliło się. Czarno-białe sploty upstrzone krwawymi rozbryzgami miotały się po arenie jak szalone. Nagle pokryty łuską ogon pomknął w moją stronę i zwalił mnie z nóg. Podniosłam się na klęczki, podparłam jedną ręką, w drugiej trzymając pistolet. Byłam gotowa, aby złożyć się do kolejnego strzału. Wielkie cielsko znów mnie zahaczyło. Miałam wrażenie, jakby wieloryb walnął mnie ogonem. Na wpół ogłuszona leżałam pod splotem ważącego kilkaset kilogramów wężowego cielska. Jeden pasiasty splot przygniatał mnie do ziemi. Bestia uniosła się nade mną, z roztrzaskanych szczęk spływała krew i jasne krople jadu. Gdyby trucizna skapnęła na moje ciało, zabiłaby mnie. Było jej zbyt wiele, abym mogła się z tego wywinąć. Leżałam płasko na wznak, wąż wił się w poprzek mnie, gdy znowu zaczęłam strzelać. Ściągałam spust raz za razem, gdy wielki łeb opadł na mnie jak błyskawica.

Coś uderzyło w węża. Coś porośniętego sierścią wbiło kły i pazury w pokrytą łuską szyję kobry. To był wilkołak o porośniętych sierścią męskich ramionach.

Kobra dźwignęła się w górę, przygniatając mnie fragmentem swego cielska. Gładkie łuski brzuszne naparły na moją niemal nagą górną połowę ciała niczym wielka dłoń. Stwór mnie nie pożre, lecz zmiażdży swym ciężarem. Zrobi ze mnie placek!

Krzyknęłam i wypaliłam w korpus gada. Iglica broni trafiła na pustą komorę. Wystrzelałam cały magazynek! Cholera!

Jean-Claude pojawił się nade mną. Jego blade, przesłonięte koronką dłonie zwlokły ze mnie wężowy splot, jakby grube cielsko nie ważyło dobrych paręset kilo. Odczołgałam się pospiesznie do tyłu. Wycofywałam się rakiem, aż natrafiłam plecami na barierkę areny. Wyrzuciłam pusty magazynek i wyjęłam zapasowy z saszetki przy pasku. Nie pamiętam, abym wystrzeliła wszystkie trzynaście naboi, ale najwyraźniej tak było. Wprowadziłam nabój do komory i byłam gotowa na drugą rundę.

Jean-Claude wbił rękę po łokieć w cielsko węża. Wyszarpnął spomiędzy tkanek fragment błyszczącego wilgocią kręgosłupa, rozrywając węża na dwa kawałki.

Yasmeen rozszarpywała olbrzymiego węża jak szmacianą lalkę. Jej twarz i górna część ciała były skąpane w jego krwi. Wyszarpnęła długi splot gadzich trzewi i wybuchnęła śmiechem.

Czarna zmiennokształtna była wciąż w ludzkiej postaci. Skombinowała skądś nóż i radośnie kroiła nim cielsko gada.

Kobra walnęła łbem o betonową arenę, strącając wilkołaka. Wąż dźwignął się, ale zaraz opadł jak błyskawica. Uszkodzone szczęki wgryzły się w bark czarnej kobiety. Krzyknęła przeraźliwie. Jeden kieł przebił ją na wylot. Zaostrzony szpic wyłonił się spod materiału sukienki. Z kła trysnął jad, spryskując podłoże. Jad i krew przesiąkły przez materiał sukienki.

Powoli, z wahaniem zaczęłam przesuwać się naprzód. Broń miałam gotową do strzału. Kobra kołysała łbem z boku na bok, usiłując uwolnić się od kobiety. Kieł wbił się zbyt głęboko, a szczęki były nazbyt uszkodzone. Kobra, podobnie jak kobieta, znalazła się w potrzasku.