– Zgodziliśmy się spotkać z panią o tej bezbożnej godzinie i zapłaciliśmy niemałą sumkę za konsultację. Sądzę, że zasługujemy na choćby odrobinę życzliwości z pani strony.
Miałam ochotę powiedzieć: „To wy zaczęliście”, ale zabrzmiałoby to dziecinnie.
– Zaproponowałam panom kawę. Odmówiliście.
Ruebens miał coraz bardziej ponurą minę, wokół jego oczu pojawiły się gniewne zmarszczki.
– Czy wszystkich klientów traktuje pani… w ten sposób?
– Gdy spotkaliśmy się ostatnio, nazwał mnie pan miłującą zombi suką. Nic panu nie jestem winna.
– Przyjęła pani nasze pieniądze.
– Nie ja. Mój szef.
– Przyszliśmy tu bladym świtem. Może dojdziemy do porozumienia.
Nie miałam na to ochoty, ale Bert wziął już od nich pieniądze. Musiałam trochę się ugiąć. Umówiłam się na spotkanie o świcie, po całej nocy ciężkiej pracy. Nawet nie zmrużyłam oka. Chciałam potem pojechać do domu i przespać się bite osiem godzin. Oby Ruebensa dopadła dziś bezsenność.
– Czy mogłaby pani dowiedzieć się, gdzie Mistrz przebywa za dnia? – zapytał Inger.
– Być może, ale nawet gdybym się dowiedziała i tak nie przekazałabym wam tej informacji.
– A to dlaczego? – spytał.
– Bo jest z nim w zmowie – wtrącił Ruebens.
– Cicho, Jeremy. – Ruebens chciał zaprotestować, ale Inger nie dał mu dojść do głosu. – Proszę, Jeremy, dla dobra sprawy. – Ruebens z trudem tłumił w sobie gniew, ale jakoś mu się to udało. Był opanowany. – Dlaczego nie, panno Blake? – Inger spojrzał na mnie ze śmiertelną powagą, radosne iskierki w jego oczach stopniały jak zeszłoroczny śnieg.
– Zabijałam już wampirzych mistrzów, ale jak dotąd ani jednego za pomocą kołka.
– Wobec tego jak?
Uśmiechnęłam się.
– Nie, panie Inger, jeśli liczy pan na wykład z dziedziny gromienia wampirów, musi pan udać się gdzie indziej. Już za sam fakt, że odpowiadam na pańskie pytania, mogłabym zostać oskarżona o współudział w morderstwie.
– Powiedziałaby nam pani, gdybyśmy opracowali lepszy plan? – spytał Inger.
Zamyśliłam się przez chwilę. Jean-Claude unicestwiony raz na zawsze. Naprawdę. Tak, to z pewnością ułatwiłoby mi życie, ale… ale.
– Nie wiem – odparłam.
– Dlaczego nie?
– Bo uważam, że on by was zabił. Nie wydaję ludzi potworom, panie Inger, nawet tych, którzy mnie nienawidzą.
– Nie żywimy względem pani nienawiści, panno Blake.
Skinęłam kubkiem z kawą w stronę Ruebensa.
– Pan może nie, ale on na pewno.
Ruebens spiorunował mnie wzrokiem. Przynajmniej nie próbował oponować.
– Czy jeśli opracujemy lepszy plan, będziemy mogli znów porozmawiać? – zapytał Inger.
Wlepiłam wzrok w gniewne małe oczka Ruebensa.
– Jasne, czemu nie?
Inger wstał i podał mi rękę.
– Dziękuję, panno Blake. Była pani wielce pomocna.
Jego dłoń otuliła moją. Był dużym mężczyzną, ale nie próbował wykorzystać tego, abym poczuła się mała. Doceniam to.
– Gdy znów się spotkamy, panno Blake, liczę, że będzie pani bardziej skłonna do współpracy – warknął Ruebens.
– To zabrzmiało jak groźba, Jerry.
Ruebens uśmiechnął się. To nie był przyjemny uśmiech.
– Organizacja Najpierw Ludzie uważa, że cel uświęca środki.
Rozchyliłam poły mojego purpurowego żakietu. Odsłoniłam tkwiący w kaburze podramiennej browning hi-power kalibru dziewięć milimetrów. Cienki, czarny pasek przy spódnicy był na tyle mocny, abym mogła podpiąć do niego kaburę. Typowy przykład połączenia mody i praktyczności.
– Ja też w to wierzę, Jerry, zwłaszcza gdy chodzi o przetrwanie.
– Nie zamierzamy stosować wobec pani przemocy – odezwał się Inger. Nie było o tym mowy.
– To prawda, ale Jerry bez przerwy o tym myśli. Jeżeli chodzi o mnie, chcę, aby Jerry i reszta waszej grupki wiedzieli, że mówię serio. Zadrzyjcie ze mną, a poleje się krew i zginą ludzie.
– Jest nas wielu – rzekł Ruebens – a ty tylko jedna.
– Owszem, ale kto znajdzie się na pierwszej linii? – spytałam.
– Dość tego! Jeremy, panno Blake. Nie przyszliśmy tu, żeby pani grozić. Chcieliśmy, aby nam pani pomogła. Wrócimy, gdy obmyślimy lepszy plan i wtedy znów porozmawiamy.
– Proszę przyjść bez niego – poradziłam.
– Oczywiście – rzekł Inger. – Chodź, Jeremy. – Otworzył drzwi. Z zewnętrznego biura doszedł cichy odgłos stukania w klawisze komputera. – Do zobaczenia, panno Blake.
– Do widzenia, panie Inger, to nie było miłe spotkanie.
Ruebens stanął w drzwiach i syknął do mnie:
– Jesteś plugastwem, bluźnierstwem w oczach Boga.
– Ciebie Jezus też kocha – odparłam z uśmiechem.
Ruebens wyszedł, trzaskając drzwiami. To było takie dziecinne.
Przysiadłam na skraju biurka i odczekałam dłuższą chwilę. Chciałam mieć pewność, że sobie pójdą, zanim i ja stąd wyjdę. Wątpiłam, aby zaatakowali mnie na parkingu, ale wolałam dmuchać na zimne – nie chciałam potraktować nikogo ołowiem. Oczywiście zrobiłabym to, gdybym musiała, ale wolałam nie. Miałam nadzieję, że gdy pokażę mu spluwę, Ruebens odpuści. Ale chyba go w ten sposób tylko rozjuszyłam. Zrobiłam kilka skrętów głową, aby rozluźnić mięśnie szyi. Nie pomogło.
Wreszcie mogłam wrócić do domu, wziąć prysznic i przespać te osiem godzin. Cudownie. Rozległ się sygnał mojego pagera. Podskoczyłam, jakby coś mnie użądliło. Ja, nerwowa?
Wdusiłam przycisk, wyświetlił się numer i aż jęknęłam głośno. To był numer policji, a ściślej Oddziału Duchów w Okręgowej Jednostce do Spraw Dochodzeń Paranormalnych. To ci ludzie zajmowali się rozwiązywaniem wszystkich paranormalnych zagadek na terenie Missouri. Byłam ich cywilnym ekspertem do spraw potworów. Bertowi podobało się, że współpracuję z glinami, ale jeszcze bardziej przepadał za popularnością i dobrą prasą, którą dzięki temu zyskiwała jego firma.
Pager znów się odezwał. Ten sam numer.
– Cholera – mruknęłam pod nosem. – Raz w zupełności wystarczy, Dolph. – Miałam ochotę udać, że już pojechałam do domu, wyłączyć pager i odciąć się od wszystkiego, ale nie zrobiłam tego. Skoro detektyw-sierżant Rudolf Storr próbował skontaktować się ze mną pół godziny po wschodzie słońca, musiał potrzebować mojej ekspertyzy. Cholera.
Wybrałam numer i po kilku połączeniach pośrednich w końcu usłyszałam głos Dolpha. Wydawał się cichy i odległy. Dostał od żony na urodziny telefon do samochodu. Musiał znajdować się na granicy zasięgu aparatu. Niemniej jednak lepsze to niż rozmowa przez policyjne radio. Zawsze miałam wtedy wrażenie, jakby ktoś mówił do mnie w obcym języku.
– Cześć, Dolph, co słychać?
– Morderstwo.
– Jakiego rodzaju?
– Takiego, który wymaga twojej ekspertyzy – odparł.
– Jest za wcześnie na grę w dwadzieścia pytań. Mów zaraz, co się stało.
– Wstałaś dziś lewą nogą czy jak?
– Nawet się jeszcze nie zdążyłam położyć.
– Współczuję, ale pofatyguj się tu jak najszybciej. Wygląda na to, że mamy ofiarę ataku wampira.
Wzięłam głęboki oddech i wolno, bardzo wolno wypuściłam powietrze.
– O cholera.
– No właśnie.
– Podaj mi adres – rzuciłam.
Zrobił to. Miejsce zbrodni znajdowało się za rzeką, w lesie, tam gdzie diabeł mówi dobranoc, czyli w Arnold. Moje biuro mieściło się przy Olive Boulevard. Trzy kwadranse jazdy. W jedną stronę. Ale ekstra.
– Przyjadę najszybciej, jak się da.
– Czekamy – rzekł Dolph i rozłączył się.
Nie pożegnałam się nawet, bo po drugiej stronie łącza już nikogo nie było. Ofiara ataku wampira. Nigdy dotąd nie zetknęłam się z pojedynczym zabójstwem. To było tak jak z chipsami. Gdy wampir raz zasmakował w zabijaniu, nie mógł się powstrzymać i raz po raz folgował swemu pragnieniu. Pytanie brzmiało: „Ilu ludzi będzie musiało zginąć, zanim dopadniemy zabójcę?”.