– Sprawy trochę się skomplikowały, ma petite.
– Wyjaśnij.
Wzruszył ramionami; nawet, w okrwawionej koszuli wyglądał władczo.
– Zazwyczaj pomniejsze wampiry muszą zwracać się do mnie z prośbą o pozwolenie na pobyt w mieście, jestem w końcu Mistrzem Miasta, ale – znów wzruszył ramionami – okazuje się, że są tacy, którzy uważają, że nie jestem dostatecznie potężny, aby utrzymać kontrolę nad metropolią.
– Rzucono ci wyzwanie?
– Powiedzmy, że się go spodziewam.
– Dlaczego? – spytałam.
– Inni mistrzowie obawiali się Nikolaos – odparł.
– Ale nie boją się ciebie. – To nie było już pytanie.
– Niestety, nie.
– Dlaczego nie?
– Znacznie trudniej im zaimponować niż tobie, ma petite.
Już chciałam odpowiedzieć, że wcale mi nie imponował, ale to nie byłaby prawda. Jean-Claude potrafił wyczuć kłamstwo, po co więc miałam się trudzić?
– Zatem w mieście może przebywać inny mistrz, o którego obecności jak dotąd nic nie wiesz.
– Tak.
– Czy nie powinniście wyczuwać się nawzajem?
– Może tak, może nie.
– Dzięki za dogłębne wyjaśnienie.
Potarł skronie koniuszkami palców, jakby rozbolała go głowa. Czy wampiry cierpiały na bóle głowy?
– Nie mogę powiedzieć tego, czego nie wiem.
– Czy… – Szukałam odpowiedniego słowa, ale nic lepszego nie przyszło mi do głowy. – Pośledniejsze wampiry mogłyby zabić kogoś bez twojej zgody?
– Pośledniejsze?
– Odpowiedz, do cholery.
– Owszem, mogłyby.
– Czy pięciu wampirów mogłoby polować stadnie bez mistrza sprawującego nad nimi kontrolę?
Pokiwał głową.
– Pięknie to ujęłaś, ma petite. Odpowiedź brzmi: „Nie”. O ile to możliwe, staramy się polować samotnie.
Skinęłam głową.
– Wobec tego stoisz za tym ty, Malcolm, Yasmeen lub jakiś inny, tajemniczy mistrz.
– Na pewno nie Yasmeen. Nie jest dość potężna.
– W porządku. W takim razie ty, Malcolm lub jakiś inny, tajemniczy mistrz.
– Czy naprawdę myślisz, że mogłem stać się odszczepieńcem?
Uśmiechał się do mnie, ale wzrok miał przeraźliwie poważny. Czy naprawdę zależało mu na mojej opinii? Miałam nadzieję, że nie.
– Nie wiem.
– Czy rozmawiałabyś ze mną, gdybyś wierzyła, że mogłem stracić zmysły?
To mało przekonujące.
– Jeśli nie podoba ci się odpowiedź, nie powinieneś zadawać pytania – odparłam.
– Fakt.
Drzwi do gabinetu otworzyły się. Wszedł Dolph z notesem w dłoni.
– Możesz już iść do domu, Anito. Jutro spiszę twoje zeznanie.
Pokiwałam głową.
– Dzięki.
– Hę, przecież wiem, gdzie mieszkasz. – Uśmiechnął się.
Odpowiedziałam uśmiechem.
– Dzięki, Dolph. – Wstałam.
Jean-Claude podniósł się jednym płynnym ruchem, jak marionetka pociągnięta za niewidzialne sznurki. Richard podźwignął się wolniej, przytrzymując się ściany, jakby ścierpły mu nogi. Był wyższy od Jean-Claude’a o prawie osiem centymetrów. Musiał mieć z metr osiemdziesiąt trzy. Trochę za wysoki jak na mój gust, ale przecież nikt mnie nie pytał o zdanie.
– Czy moglibyśmy jeszcze chwilę porozmawiać, Jean-Claude? – zapytał Dolph.
– Oczywiście, sierżancie – odparł. Ruszył w stronę gabinetu. Szedł dziwnie sztywnym krokiem. Czy wampir może mieć siniaki? Może został ranny podczas walki? Czy to ma jakiekolwiek znaczenie? Nie. Absolutnie. Jean-Claude miał rację co do jednego: gdyby był człowiekiem, choćby nawet skończonym egoistą, szują i łajdakiem, może dałabym mu szansę. Nie mam uprzedzeń, ale, na Boga, facet, jaki by nie był, powinien przynajmniej żyć. Chodzące trupy, choćby najatrakcyjniejsze, jakoś mnie nie pociągają.
Dolph przytrzymał Jean-Claude’owi drzwi, po czym odwrócił się jeszcze, spojrzał na nas i powiedział:
– Pan także jest już wolny, panie Zeeman.
– A co z moim przyjacielem, Stephenem?
Dolph zerknął na śpiącego zmiennokształtnego.
– Proszę go zabrać do domu. Niech się prześpi. Przesłucham go jutro. – Spojrzał na zegarek. – A raczej dziś, późnym popołudniem.
– Powiem o tym Stephenowi, kiedy się obudzi.
Dolph pokiwał głową i zamknął drzwi. Zostaliśmy sami w rozbrzmiewającym ciszą holu. A może po prostu dzwoniło mi w uszach.
– Co teraz? – spytał Richard.
– Pojedziemy do domu – odparłam.
– Rashida poprowadzi.
Zmarszczyłam brwi.
– Kto?
– Ta zmiennokształtna, której oderwano rękę.
Skinęłam głową.
– Weź samochód Stephena.
– Rashida odwiezie nas oboje.
Pokręciłam głową.
– Potrzebujesz szofera.
– Na to wygląda.
– Mógłbyś wezwać taksówkę – podpowiedziałam.
– Nie mam forsy. – Prawie się uśmiechnął.
– Świetnie. Wobec tego ja odwiozę cię do domu.
– A co ze Stephenem?
– Jego też – odparłam. Uśmiechnęłam się i nie bardzo wiedziałam dlaczego, ale to było lepsze, niż gdybym miała płakać.
– Nawet nie wiesz, gdzie mieszkam. Równie dobrze może okazać się, że jestem z Kansas City.
– Jeśli miałabym mieć przed sobą dziesięć godzin jazdy w jedną stronę, będziesz musiał poradzić sobie sam – ucięłam. – Ale jeśli to niezbyt daleko, to cię odwiozę.
– Czy Meramec Heights to dla ciebie za daleko?
– Może być.
– Poczekaj, zabiorę resztę swoich ciuchów – poprosił.
– Wydaje mi się, że już jesteś ubrany – odparowałam.
– Mam tu gdzieś płaszcz.
– Zaczekam tutaj.
– Popilnujesz Stephena? – Na jego twarzy i w oczach pojawił się wyraz zaniepokojenia.
– Czego się obawiasz? – zapytałam.
– Samolotów, broni palnej, dużych drapieżników i mistrzów wampirów.
– W dwóch przypadkach na cztery zgadzam się z tobą.
– Pójdę po ten płaszcz.
Usiadłam przy śpiącym wilkołaku.
– Zaczekamy.
– Zaraz wracam. – Uśmiechnął się. Miał bardzo miły uśmiech.
Po chwili wrócił w długim, czarnym płaszczu. Wyglądał, jakby był ze skóry. Poły rozchylały się, odsłaniając nagi tors Richarda. Podobało mi się to. Zapiął guziki płaszcza i zawiązał pasek. Czarna skóra pasowała do jego długich włosów i atrakcyjnej twarzy, w przeciwieństwie do szarych spodni od dresu i adidasów. Ukląkł i wziął Stephena na ręce, po czym wstał. Skóra zaskrzypiała, gdy mięśnie jego ramion napięły się. Stephen był mojego wzrostu i zapewne nie ważył ode mnie więcej niż dziesięć kilo. Richard dźwignął go jak piórko.
– O rany, od czego masz takie silne ręce?
– Czy powinienem odpowiedzieć: „Aby cię nimi objąć”? – Patrzył na mnie z powagą.
Poczułam żar napływający do twarzy. Nie zamierzałam flirtować z Richardem, a w każdym razie nie rozmyślnie.
– To jak, podwieźć cię czy nie? – spytałam oschle. To skutek zażenowania i złości na mnie samą, jaka mnie przepełniła.
– Gdybyś mogła, byłbym zobowiązany – odparł.
– Nie musisz być sarkastyczny.
– Nie jestem.
Spojrzałam na niego. Oczy miał brązowe jak czekolada. Nie wiedziałam, co powiedzieć, więc milczałam. Richard pomaszerował za mną. Stephen, przytulony do jego piersi, przez sen okrył się szczelniej kocem.
– Gdzie zostawiłaś samochód? Daleko stąd?
– Parę przecznic. Czemu pytasz?
– Jest zimno, a Stephen nie ma nic na sobie.
Zmarszczyłam brwi.
– Mam pójść do samochodu i podjechać tu po was?
– Byłoby miło z twojej strony – odparł.
Już miałam zaoponować, ale powstrzymałam się. Cienki koc nie dawał dobrej ochrony przed chłodem, a Stephen ucierpiał między innymi dlatego, że próbował ocalić mi życie. Mogłam przecież tu po nich podjechać. Poprzestałam na burkliwym komentarzu: