Выбрать главу

Pokręciłam głową. Pieprzony pierwszy dzień służby. Powinien był kierować gdzieś ruchem ulicznym, a nie bawić się w berka z nieumarłym.

– Pójdę pierwszy – powiedział Dolph. – Anita po mojej prawej. – Dwoma palcami wskazał czarnego i blondyna. – Wy dwaj po lewej. – Wskazał dwóch ostatnich mundurowych. – Idziecie za panną Blake. Zerbrowski, osłaniasz tyły.

– Ee, dzięki, sierżancie – wykrztusił.

Już miałam odpuścić, ale nie mogłam sobie darować.

– Tylko ja mam srebrne kule. To ja powinnam iść pierwsza – oznajmiłam.

– Nie możesz, Anito. Jesteś cywilem – odparował Dolph.

– Od lat nie jestem cywilem i wiesz o tym doskonale.

Patrzył na mnie przez dobrych kilka sekund, po czym skinął głową.

– Dobra, idź przodem, ale pamiętaj, że jeżeli dasz się zabić, będę skończony.

Uśmiechnęłam się.

– Postaram się o tym nie zapomnieć.

Zajęłam pozycję z przodu, tuż przed resztą grupy. Pozostali utworzyli zwartą formację przypominającą nierówny krąg.

Zerbrowski uniósł w moją stronę dłoń z odchylonym do góry kciukiem. Na ten widok na moich ustach pojawił się uśmiech. Dolph lekko skinął głową. Nadszedł czas, aby wejść do budynku. Pora zapolować na krwiopijcę.

17

Ściany były pomalowane na dwa odcienie zieleni: u dołu na ciemnozielone, u góry na seledynowo. Przemysłowa zieleń, równie przyjemna jak bolący ząb. Wzdłuż ścian ciągnęły się olbrzymie przewody parowe. One również były pomalowane na zielono. Rury sprawiały, że korytarz wydawał się piekielnie wąski.

Rury z przewodami elektrycznymi przypominały wąskie, srebrne cienie rur odprowadzających parę. Trudno zelektryfikować budynek, który nie był do tego celu zaprojektowany.

Na ścianach widniały wybrzuszenia, miejsca gdzie przed nałożeniem nowej warstwy nie zdrapano starej farby. Gdyby ktoś zechciał trochę tu się pomęczyć, ujrzałby ukryte jedną pod drugą warstwy różnych kolorów, jak warstwy gleby odsłaniane podczas badań archeologicznych. Każda barwa miała własną historię, swoje własne bolesne wspomnienia.

Miałam wrażenie, jakbym znalazła się wewnątrz wielkiego statku. Tyle że zamiast ryku silników słychać było niemal rozdzierające brzmienie ciszy. Są takie miejsca, w których zalega grobowa cisza. Jednym z nich jest szpital miejski w St. Louis.

Gdybym była przesądna, a nie jestem, powiedziałabym, że szpital to idealna przystań dla duchów. Są różne rodzaje zjaw. Te pospolite to dusze zmarłych, pozostające na miejscu, choć w gruncie rzeczy powinny były odejść do nieba albo do piekła.

Teologowie od stuleci spierają się, co oznacza istnienie duchów dla Boga i Kościoła. Nie sądzę, aby Bóg się tym specjalnie przejmował, ale Kościół najwyraźniej ma z tym spory problem.

W tym miejscu zmarło tyle osób, że od duchów powinno się roić, ale ja nigdy dotąd żadnego nie widziałam. W tej sytuacji dopóki nie poczuję na swoim ciele dotyku lodowatych widmowych dłoni, nie zamierzam uwierzyć w duchy.

Istnieje wszelako inny rodzaj duchów. Mentalne odczucia, silne emocje wtopione w podłogi i ściany budynków. Można by porównać to z emocjonalnym magnetofonem. Czasami pojawiają się zarejestrowane obrazy, kiedy indziej dźwięki, innym razem znowu, mijając pewne miejsca, czujesz tylko lodowaty dreszcz na plecach. W starym szpitalu takich miejsc było całe mnóstwo. Jeżeli o mnie chodzi, niczego nie ujrzałam ani nie usłyszałam, ale gdy tak szłam korytarzem, wiedziałam, że gdzieś tam, na wyciągnięcie ręki coś się czaiło. Było tam, niewidoczne, niesłyszalne, blisko i daleko zarazem. Tej nocy zapewne owym zagrożeniem był przyczajony wampir.

Jedynymi odgłosami w korytarzu było szuranie stóp i szelest materiału, towarzyszący naszym krokom. Nie było słychać nic więcej. Gdy dokoła jest cicho, zaczynasz zwracać uwagę na rozmaite rzeczy, na przykład na szum krwi w uszach.

W oddali przede mną pojawił się pierwszy załom korytarza. Szłam na przedzie. Zgłosiłam się na ochotnika. Pierwsza pokonam ten załom. Cokolwiek się za nim znajdowało, zmierzę się z tym pierwsza. Nie cierpię zgrywać bohaterki.

Przyklękłam na jedno kolano, ujęłam pistolet dwiema rękami i wycelowałam. Wysunięcie samego pistoletu zza załomu muru nic by nie dało. Nie da się trafić czegoś, czego nie widzisz. Są różne szkoły, jeżeli chodzi o pokonywanie załomów korytarza, każda z nich ma swoje plusy i minusy. Chodzi głównie o to, czy bardziej boisz się, że ktoś może zacząć do ciebie strzelać, czy próbować cię złapać. Jako że tym razem chodziło o wampira, w grę wchodziła raczej ta druga ewentualność.

Przylgnęłam prawym ramieniem do ściany, wzięłam głęboki oddech i rzuciłam się naprzód. Nie wykonałam przewrotu w przód, aby wturlać się do korytarza. Przewróciłam się na lewy bok i uniosłam przed siebie trzymany oburącz pistolet. Mogę was zapewnić, to najszybszy sposób na pokonanie z bronią załomu korytarza. Choć nie doradzam go w sytuacji, gdyby potwory także dysponowały bronią i zechciały odpowiedzieć ogniem.

Leżałam w korytarzu, w uszach mi dudniło. Na szczęście w zasięgu wzroku nie było żadnych wampirów. Niestety, opodal leżało czyjeś ciało.

Podniosłam się na jedno kolano, wciąż przepatrując mroczny korytarz w poszukiwaniu jakichś oznak ruchu. Gdy w grę wchodzi wampir, czasami nic nie widzisz i niczego nie słyszysz, ale wyczuwasz go w mięśniach karku i sztywnieniu na nim drobnych włosków. Twoje ciało reaguje na bodźce starsze niż myśl. W gruncie rzeczy w takich sytuacjach myślenie zamiast działania może cię wpędzić do grobu.

– Droga czysta – stwierdziłam. Wciąż klęczałam pośrodku korytarza, z bronią gotową do strzału.

– Nie będziesz się turlać dalej? – zapytał Dolph. Spojrzałam na niego, po czym znów skierowałam wzrok w głąb korytarza. Nic tam nie było. Wszystko gra. Świetnie. Naprawdę.

Ciało odziane było w bladoniebieski mundur. Złoto-czarną naszywkę na mundurze zdobił napis OCHRONA. Mężczyzna miał siwe włosy, obwisłe policzki, gruby nos, rzęsy jak z białej koronki i bladą skórę. Rozerwane gardło wyglądało okropnie. Kręgosłup błyszczał w świetle jarzeniówek. Krew na ścianach przypominała upiorne plamy Rorschacha. W prawej ręce trzymał pistolet. Przywarłam plecami do ściany po lewej i jeszcze raz przejrzałam korytarz, od jednego końca do drugiego. Niech gliny obejrzą ciało. Moim zadaniem tej nocy było utrzymać nas przy życiu.

Dolph przykląkł obok ciała. Nachylił się, jakby zamierzał robić pompki, nieomal dotykając twarzą pistoletu.

– Z tej broni strzelano.

– Nie czuję zapachu prochu przy ciele – stwierdziłam. Mówiąc to, nie spojrzałam na Dolpha. Byłam zbyt zajęta przepatrywaniem korytarza.

– Z tej broni strzelano – powtórzył. Głos miał zduszony, ochrypły.

Spojrzałam na niego. Ramiona miał zesztywniałe, ciało stężałe, jakby przepełnił go niewysłowiony ból.

– Znałeś go, prawda? – spytałam.

Dolph skinął głową.

– Jimmy Dugan. Był moim partnerem przez kilka miesięcy, gdy miałem trochę mniej lat niż ty teraz. Odszedł ze służby, ale chciał zarobić na emeryturę, więc znalazł sobie robotę tutaj. – Dolph potrząsnął głową. – Cholera.

Cóż mogłam powiedzieć? Że przykro mi? To banał. Że cholernie mi przykro? Zabrzmiałoby trochę lepiej, ale też nie oddawało wszystkiego. Żaden właściwy komentarz nie przychodził mi do głowy. Nic, co zrobię, już tego nie naprawi. Dlatego stałam tam, w zbryzganym krwią korytarzu, nie robiąc nic i nie mówiąc ani słowa.

Zerbrowski ukląkł obok Dolpha. Położył mu dłoń na ramieniu. Dolph uniósł wzrok. W jego oczach pojawił się błysk silnych emocji: gniewu, bólu, smutku. To wszystko i zarazem nic. Spojrzałam na martwego mężczyznę, który wciąż trzymał w ręku pistolet i zastanawiałam się nad jakimś konstruktywnym stwierdzeniem.