Выбрать главу

– Kiedy się tym zajmiesz?

– Jutrzejszej nocy, o ile uda mi się przekonać Berta, aby oddał moje zlecenia komuś innemu.

– Jesteś pewna, że Mistrz zechce z tobą mówić?

– Taa. – W przypadku Jean-Claude’a problem nie polegał na trudności w spotkaniu się z nim, lecz na unikaniu go. To nie było proste. Na szczęście Dolph o tym nie wiedział, w przeciwnym razie jeszcze chciałby mi towarzyszyć. Gdyby się uparł, nie zdołałabym go spławić. I oboje zapłacilibyśmy za to życiem.

– Zrób to – powiedział. – Poinformuj mnie o tym, czego się dowiesz.

– Oczywiście – odparłam. Wstałam, spoglądając na niego znad odsączonego z krwi trupa.

– Uważaj na siebie – mruknął.

– Jak zawsze.

– Czy gdyby Mistrz cię pożarł, będę mógł dostać twój seksowny kombinezon? – spytał Zerbrowski.

– Kup sobie własny, ty sknero.

– Wolę ten, który opinał twoje zmysłowe, ponętne ciałko – odciął się Zerbrowski.

– Odpuść sobie, Zerbrowski. Nie rajcują mnie lokomotywki.

– Co tu, kurczę, mają do rzeczy jakieś lokomotywki? – spytał Dolph.

Zerbrowski i ja spojrzeliśmy na siebie nawzajem. Zaczęliśmy chichotać i nie mogliśmy przestać. Mogłam to zwalić na niedobór snu. Od czternastu godzin byłam na nogach, ożywiając zmarłych i rozmawiając z prawicowymi oszołomami. Ofiara wampira zdawała się być idealnym zakończeniem takiej nocy. Miałam podstawy, aby wybuchnąć histerycznym śmiechem. Nie wiem, jaką wymówkę mógłby znaleźć dla siebie Zerbrowski.

3

W październiku niewiele jest naprawdę pięknych dni, kilka jednak się zdarza. Czyste niebo ma barwę błękitu tak głębokiego i doskonałego, że na tym tle wszystko wydaje się piękniejsze. Drzewa wzdłuż autostrady mają barwę karmazynu, złota, rdzy, oranżu i burgunda. Każdy kolor jaśnieje jak neon, pulsując w ciężkich promieniach słońca. Powietrze jest chłodne, ale nie zimne; w południe możesz wyjść nawet w samej wiatrówce. To pogoda na długie przechadzki po lesie z kimś, kogo chce się trzymać za rękę. Ponieważ nie miałam nikogo takiego, liczyłam na samotny weekendowy wyjazd. Moje szansę na realizację tego planu były coraz bliższe zera.

Październik to wspaniały miesiąc na ożywianie zmarłych. Wszyscy uważają, że Halloween to najlepsza pora na przywoływanie żywych trupów. To nieprawda. Potrzeba do tego jedynie ciemności. Ale wszyscy chcą zrealizować zlecenie o północy, właśnie w Halloween. Wydaje się im, że spędzenie wigilii Wszystkich Świętych na cmentarzu, przy zabijaniu kurczaków, patrząc na wypełzającego z ziemi zombi, to wyśmienita zabawa. Pewnie mogłabym zacząć sprzedawać bilety. Szłyby jak woda.

Przeciętnie ożywiałam pięciu nieboszczyków w ciągu nocy. To o jednego zombi więcej, niż ożywiał którykolwiek z pozostałych animatorów, moich kolegów po fachu. Nie powinnam była mówić Bertowi, że czterech zombi na noc nie wyczerpuje moich możliwości. Zawsze mówię prawdę. To mój błąd. Moja największa słabostka. Rzecz jasna nawet pięciu zombi nie było moim maksimum, ale niech mnie diabli, jeśli wspomnę o tym szefowi.

A skoro już o nim mowa, muszę do niego zadzwonić zaraz po powrocie do domu. Na pewno się ucieszy, gdy zażądam wolnej nocy. Na samą myśl o tym aż się uśmiechnęłam. Dzień, w którym mogłam dopiec Bertowi, nigdy nie był dniem straconym.

Dotarłam do swego mieszkania prawie o pierwszej po południu. Jedyne, czego pragnęłam, to wziąć gorący prysznic i przespać choć siedem godzin. O ośmiu nie było mowy, dziś już na to za późno. Musiałam spotkać się tej nocy z Jean-Claudem. Sama radość. Ale cóż, to on był Mistrzem Miasta. Jeżeli w okolicy pojawił się inny mistrz, powinien o tym wiedzieć. Myślę, że oni potrafią wyczuwać się nawzajem. Oczywiście, gdyby Jean-Claude popełnił to morderstwo, nie przyznałby się do niego tak łatwo. W gruncie rzeczy nie wierzyłam, że to jego sprawka. Był zbyt cywilizowanym wampirem, aby popełnić tak obrzydliwy mord. Poza tym to chyba jedyny spotkany przeze mnie mistrz wampirów, który nie sprawiał wrażenia szaleńca-psychopaty lub socjopaty, jak kto woli.

No dobra, dobra. Malcolm też nie był szalony, choć nie aprobowałam jego metod. Kierował najszybciej rozwijającym się obecnie Kościołem w Stanach Zjednoczonych. Kościół Życia Wiecznego oferował to, co zawierała jego nazwa. Nie było mowy o wierze, niepewności, satysfakcja gwarantowana. Mogłeś stać się wampirem i żyć wiecznie, chyba że zabije cię ktoś taki jak ja, spłoniesz w ogniu lub przejedzie cię autobus. Szczerze mówiąc, nie mam całkowitej pewności co do autobusu, ale zawsze mnie to zastanawiało. Bez wątpienia muszą istnieć obrażenia tak poważne, że nawet wampir nie może ich zregenerować. Miałam nadzieję potwierdzić któregoś dnia słuszność tej teorii. Powoli weszłam po schodach. Ciało miałam ciężkie, jakby było z ołowiu. Piekły mnie spragnione snu oczy. Do Halloween zostały jeszcze trzy dni i zapowiadały mi się one nader intensywnie. Przed Świętem Dziękczynienia zleceń stopniowo zacznie ubywać. Ta tendencja utrzyma się aż do Nowego Roku, potem klienci znów zjawią się całymi tabunami.

Modliłam się o niezapowiedzianą śnieżycę. Gdy pada śnieg, interes zamiera. Ludziom chyba wydaje się, że w głębokim śniegu nie potrafimy ożywiać umarłych. Potrafimy, ale nikomu o tym nie mówcie. Też czasem potrzebuję odpoczynku.

Korytarz przepełniały ciche odgłosy codziennego życia moich sąsiadów. Właśnie wyłuskałam klucze z kieszeni płaszcza, gdy nagle otworzyły się drzwi naprzeciwko. Pojawiła się w nich pani Pringle. Była wysoka, szczupła, a raczej wyschła na wiór, zważywszy na wiek. Siwe włosy upięła w zgrabny kok z tyłu głowy, były idealnie białe. Pani Pringle nie uznawała farby do włosów ani makijażu. Miała ponad sześćdziesiąt pięć lat i nie przejmowała się, czy ktoś to wiedział.

Kremik, jej szpic, miotał się na końcu smyczy. Wyglądał jak kulka złotego futerka z małymi, lisimi uszami. Większość kotów przewyższała go wagą, ale to jeden z tych małych psiaków o wielkim i mężnym sercu. W poprzednim psim życiu musiał być dogiem.

– Witaj, Anito. – Mówiąc to, pani Pringle uśmiechnęła się. – Chyba nie wracasz o tej porze z pracy, prawda? – W jej bladych oczach malowała się dezaprobata.

Uśmiechnęłam się.

– N-no tak… wynikła pewna niespodziewana sprawa…

Uniosła brew. Pewnie zastanawiała się, cóż to za niespodziewana sprawa mogła wymknąć dla animatorki, ale była zbyt kulturalna i taktowna, żeby mnie o to zapytać.

– Doprawdy, nie dbasz o siebie, Anito. Nie możesz się tak spalać. Jeżeli wciąż będziesz funkcjonować w takim tempie, zaharujesz się, zanim dożyjesz mojego wieku.

– Zapewne tak – przyznałam.

Kremik zaczął na mnie szczekać. Nie uśmiechnęłam się do niego. Nie wierzę w przekonywanie do siebie małych, zadziornych psów. Na pewno swoim czułym psim zmysłem wyczuwał, że go nie lubię i postawił sobie za punkt honoru, by mnie do siebie przekonać.

– W zeszłym tygodniu byli w twoim mieszkaniu malarze. Czy już skończyli remont?

Pokiwałam głową.

– Tak, wszystkie dziury po kulach zostały zaszpachlowane i zamalowane.

– Naprawdę mi przykro, że nie było mnie wtedy w domu. Mogłabyś przez ten czas pomieszkać u mnie. Pan Giovoni mówił, że musiałaś przenieść się do hotelu.

– Taa.

– Nie rozumiem, dlaczego nikt z sąsiadów nie zaproponował, że cię przenocuje.

Uśmiechnęłam się. Ja to rozumiałam. Dwa miesiące temu rozwaliłam w moim mieszkaniu dwa żywe trupy pałające żądzą mordu. Rozpętała się przy tym nielicha strzelanina. Poniszczone zostały ściany i jedno okno. Parę kul przebiło nawet ściany do innych mieszkań. Co prawda nikt postronny nie ucierpiał, ale od tego czasu żaden z sąsiadów nie chciał mieć ze mną nic do czynienia. Podejrzewałam, nie bez powodu, że gdy minie mój dwuletni okres najmu, zostanę poproszona o opuszczenie mieszkania. Zresztą wcale się im nie dziwiłam.