– Słyszałam, że byłaś ranna.
Skinęłam głową.
– To nic poważnego. – Nie zamierzałam jej tłumaczyć, że rany postrzałowej nie odniosłam podczas tamtego koszmarnego starcia w moim mieszkaniu. Kochanka pewnego bandziora postrzeliła mnie w prawe ramię. Rana już się zagoiła. Pozostała gładka, lśniąca blizna, wciąż lekko zaróżowiona. – A jak pani wizyta u córki? – spytałam.
Oblicze pani Pringle rozpromienił szeroki uśmiech.
– Och, cudownie. Moje najnowsze wnuczątko jest wręcz idealne. Później, jak się trochę zdrzemniesz, pokażę ci zdjęcia. – W jej oczach znów dostrzegłam dezaprobatę. Wyglądała jak stara nauczycielka. Taka, która może piorunuje cię wzrokiem z odległości trzech metrów i sprawia, że nawet jeśli nie masz nic na sumieniu, czujesz się winna. A ja już od lat nie byłam niewinna.
Uniosłam obie ręce w górę.
– Poddaję się. Idę się położyć. Pójdę prosto do łóżka. Obiecuję.
– Mam nadzieję – mruknęła. – Chodź, Kremik, idziemy na nasz popołudniowy spacerek. – Szpic zatańczył na smyczy, wyrywając się naprzód jak miniaturka psa zaprzęgowego. Pani Pringle pozwoliła, aby półtora kilo mechatej sierści pociągnęło ją w głąb korytarza. Pokręciłam głową. Według mnie posiadanie psa nie oznaczało robienia tego, na co miał w danej chwili ochotę czworonożny pupil. Gdybym kiedyś miała psa, musiałby mi się podporządkować albo pożegnałby się z życiem. To była podstawa zasada.
Otworzyłam drzwi i weszłam do spowitego ciszą mieszkania. Słychać było tylko szum grzejnika, syk gorącego powietrza wlatującego do pomieszczenia i dźwięki z akwarium. Dźwięki pustki. To było cudowne.
Ściany tak jak poprzednio odmalowano na biało. Dywan był szary, tapczan i fotel białe. Kuchnia urządzona w jasnym drewnie, linoleum w biało-żółte wzory. Stolik do kawy dla dwóch osób w kuchni był nieco ciemniejszy niż szafki. Biel ścian urozmaicały jedynie reprodukcje współczesnych obrazów. Pod ścianą, gdzie większość osób umieściłaby olbrzymi zestaw kuchenny, ja ulokowałam akwarium i stereo.
Okna były przesłonięte ciężkimi białymi zasłonami, które sprawiały, że nawet w słoneczny dzień w mieszkaniu panował przyjemny półmrok. Gdy sypiasz w dzień, musisz mieć naprawdę dobre zasłony.
Rzuciłam płaszcz na tapczan, zdjęłam buty; przejście boso po miękkim dywanie było dla mnie prawdziwą rozkoszą. Zaraz potem zdjęłam rajstopy i cisnęłam je na podłogę obok butów. Do akwarium podeszłam już całkiem boso.
Rybki podpłynęły ku powierzchni, prosząc o pokarm. Te skalary są szersze niż moja rozcapierzona dłoń. To największe ryby tego gatunku, jakie widziałam poza sklepem akwarystycznym, gdzie je kupiłam. W tym jednym punkcie hodowano takie o długości prawie trzydziestu centymetrów.
Zdjęłam kaburę podramienną i umieściłam browninga w jego domowym miejscu, specjalnym olstrze u wezgłowia łóżka. Gdyby jakiś bandzior zechciał się do mnie podkraść, mogłabym z łatwością sięgnąć po broń i załatwić drania. Taka była teoria, sprawdzona już zresztą w praktyce.
Powiesiwszy starannie kostium i bluzkę w szafie, rzuciłam się na łóżko, mając na sobie tylko biustonosz, figi i srebrny krzyżyk, z którym nie rozstaję się nawet pod prysznicem. Nigdy nie wiadomo, kiedy jakiś uparty wampir zechce ci upuścić krwi. Zawsze gotowa – oto moje motto, zapożyczone od skautów.
Wzruszyłam ramionami i zadzwoniłam do pracy. Mary, nasza dzienna sekretarka, odebrała już przy drugim sygnale.
– Animatorzy sp. z o.o. Czym możemy służyć?
– Cześć, Mary, tu Anita.
– Cześć, co słychać?
– Muszę pomówić z Bertem.
– Przyjmuje teraz potencjalną klientkę. Mogę wiedzieć, w jakiej sprawie chcesz z nim rozmawiać?
– Chciałabym, aby rozdzielił moje dzisiejsze zlecenia.
– O rany. Sama mu to powiedz. Jeśli ma się już na kogoś wydzierać, wolę, aby wypadło na ciebie – stwierdziła pół żartem, pół serio.
– Doskonale – rzekłam.
Zniżyła głos do szeptu i powiedziała:
– Klientka już wychodzi. Zaraz cię przełączę.
– Dzięki, Mary.
Zanim zdążyłam zaprotestować, usłyszałam w słuchawce dźwięki muzyki. Przełączyła mnie na oczekiwanie. Melodyjka była potwornie zniekształconą wersją Tomorrow Beatlesów. Wolałabym już zwykły szum. Na szczęście na linii pojawił się Bert, uwalniając mnie od katuszy.
– Anito, o której możesz dziś być?
– Nie mogę.
– Czego nie możesz?
– Nie mogę być dziś w pracy.
– W ogóle? – Jego głos zabrzmiał oktawę wyżej.
– Otóż to.
– Dlaczego, do cholery? – Już zaczął kląć. To zły znak.
– Dziś tuż po porannym spotkaniu otrzymałam na pager wiadomość z policji. Jak dotąd nie zdążyłam nawet zmrużyć oka.
– Zdążysz się jeszcze wyspać. Po południu nie masz żadnych klientów. Obyś tylko zjawiła się po zmierzchu i wypełniła zamówione zlecenia.
Był wyrozumiały i szczodry. Coś się kroiło. Coś bardzo złego.
– Nie mogę przyjąć na dziś żadnych zleceń.
– Anito, mamy nadmiar zleceń. Masz na dziś umówionych pięciu klientów. Pięciu!
– Rozdziel ich pomiędzy innych animatorów – poradziłam.
– Wszyscy inni osiągnęli już limit zleceń.
– Posłuchaj, Bert, to ty zgodziłeś się na moją współpracę z policją. To ty mnie do nich skierowałeś. Uważałeś, że to rozsławi naszą firmę.
– I rozsławiło – przyznał.
– Owszem, ale to tak, jakbym pracowała na dwóch etatach. Nie mogę robić jednego i drugiego równocześnie.
– Wobec tego zrezygnuj z pomagania glinom. Nie sądziłem, że to będzie aż tak czasochłonne.
– Chodzi o śledztwo w sprawie morderstwa, Bert. Nie mogę tego rzucić.
– Niech policja odwala swoją brudną robotę sama – skwitował.
To do niego pasowało. Do jego schludnego wyglądu, czystego, eleganckiego biura i wypielęgnowanych paznokci.
– Oni potrzebują mojej ekspertyzy i moich kontaktów. Większość potworów nie ma ochoty na rozmowy z policją.
Po drugiej stronie łącza zapadła cisza. Słyszałam tylko przyspieszony, gniewny oddech Berta.
– Nie możesz mi tego zrobić. Przyjęliśmy pieniądze, podpisaliśmy kontrakty.
– Już parę miesięcy temu prosiłam cię, abyś wynajął kogoś do pomocy.
– Wynająłem Johna Burke’a. Przejął niektóre z twoich zleceń na kołkowanie wampirów i ożywianie zmarłych.
– Tak, John bardzo nam pomógł, ale potrzeba nam kogoś jeszcze. Właściwie mogłabym się założyć, że John mógłby przejąć co najmniej jedno, jeśli nie więcej zleceń, które przewidziałeś dla mnie na tę noc.
– Miałby ożywić pięciu zombi jednej nocy?
– Ja to robię – stwierdziłam.
– Tak, ale John to nie ty.
Jego słowa zabrzmiały prawie jak komplement.
– Masz dwie alternatywy, Bert, albo zmienisz mi terminy, albo przekażesz moje zlecenia komuś innemu.
– Jestem twoim szefem. Mógłbym powiedzieć, że jeśli dziś się nie zjawisz, wyleję cię z roboty. – Jego głos zabrzmiał stanowczo i rzeczowo.
Byłam zmęczona i zziębnięta, gdy tak siedziałam na łóżku w samej bieliźnie.
– No to mnie wylej.
– Nie mówisz poważnie – oświadczył.
– Posłuchaj, Bert, jestem na nogach od ponad dwudziestu godzin. Jeśli się wkrótce nie położę i nie prześpię choć odrobinę, nie będę mogła pracować dla nikogo.
Milczał przez dłuższą chwilę. Jego łagodny, regularny oddech wypełniał moje ucho. Wreszcie powiedział: