– W porządku, masz dzisiejszej nocy wolne. Ale dla twojego własnego dobra radzę ci, abyś stawiła się jutro w pracy.
– Nie mogę tego obiecać, Bert.
– Cholera, Anito, naprawdę chcesz, żebym cię wylał?
– To najlepszy rok, jaki mieliśmy, Bert. Po części zawdzięczasz to artykułom na mój temat, ukazującym się w „Post-Dispatch”.
– Traktowały o prawach zombi i rządowych badaniach, którymi się zajmujesz. Nie zostały opublikowane, aby promować naszą firmę.
– Ale się udało, prawda? Ile osób dzwoni i prosi konkretnie o mnie? Ile osób stwierdza, że widziało moje zdjęcie w gazecie? Ile osób słyszało mnie w radiu? Może i zajmuję się promowaniem praw zombi, ale sam przyznasz, że to ma piekielny wpływ na obroty twojej firmy. Dlatego daj mi z łaski swojej trochę luzu.
– Nie wierzysz, że mógłbym to zrobić, prawda? – warknął. Był nielicho wkurzony.
– Nie wierzę – odparłam.
Oddech miał płytki i oschły.
– Obyś jutrzejszej nocy zjawiła się w pracy, w przeciwnym razie przekonasz się, że nie rzucam słów na wiatr.
Rozłączył się. To takie dziecinne. Odłożyłam słuchawkę i wlepiłam w nią wzrok. Kompania Zmartwychwstanie z Kalifornii kilka miesięcy temu złożyła mi kuszącą propozycję. Tyle tylko, że ja nie miałam ochoty na jakiekolwiek przeprowadzki. Niezależnie czy w grę wchodziłoby wschodnie, czy zachodnie Wybrzeże. Lubiłam St. Louis.
Bert musiał się ugiąć i wynająć do firmy nowych pracowników. Nie mogłam utrzymywać takiego tempa. Naturalnie już w przyszłym miesiącu sytuacja zacznie się normować, ale jeżeli chodzi o mnie, przez cały ubiegły rok zdawałam się oscylować między jedną sytuacją kryzysową a drugą.
Byłam dźgana, bita, duszona, strzelano do mnie i stałam się obiektem ataku wampirów – a wszystko to w ciągu zaledwie czterech miesięcy. Zbyt wiele zdarzeń w zbyt krótkim czasie. To ma fatalny wpływ na psychikę. Przeżywałam bitewne znużenie.
Zostawiłam instruktorowi judo wiadomość na automatycznej sekretarce. Uczęszczałam na zajęcia dwa razy w tygodniu, o szesnastej, ale dziś odpuszczę sobie trening. Trzy godziny snu to byłoby zdecydowanie za mało.
Wybrałam jeszcze numer do Drapieżnych Żądz. Był to lokal ze striptizem. Dla wampirów. Chippendalesi z kłami. Właścicielem i szefem lokalu był Jean-Claude.
Usłyszałam w słuchawce głos Jean-Claude’a, miękki, jedwabisty, przenikający aż do szpiku kości, mimo iż było to tylko nagranie z taśmy.
– Tu Drapieżne Żądze. Pragnąłbym uczynić wszystko, by ziściły się najmroczniejsze z twych fantazji. Zostaw wiadomość, a na pewno oddzwonię.
Zaczekałam na sygnał.
– Jean-Claude, tu Anita Blake. Muszę się dziś z tobą spotkać. To ważne. Oddzwoń, aby podać mi godzinę i miejsce. – Podałam mu swój domowy numer i na chwilę zamilkłam, wsłuchując się w szum taśmy. – Dzięki. – Odłożyłam słuchawkę.
Albo oddzwoni, albo nie. Zapewne oddzwoni. Pytanie brzmiało, czy tego chciałam? Nie, stanowczo nie. Ale działałam w imieniu policji i potencjalnych kolejnych ofiar tych nieznanych wampirów. Choćby ze względu na nie musiałam spróbować. Jeżeli o mnie chodzi, nie uważałam wizyty u Mistrza za dobry pomysł na spędzenie miłego wieczoru.
Jean-Claude naznaczył mnie już dwukrotnie. Jeszcze dwa znaki i stanę się jego ludzką służebnicą. Czy wspomniałam, że nie otrzymałam tych znaków z własnej woli? Nie chciałam tego. Nie chciałam stać się na zawsze sługą Mistrza. Co prawda Jean-Claude wydawał się również pragnąć mego ciała, ale to była sprawa drugorzędna. Gdyby chodziło tylko o ciało, jakoś bym sobie poradziła, ale on pożądał mojej duszy. Tej na pewno nie dostanie.
Udawało mi się unikać go przez ostatnie dwa miesiące. Teraz sama chciałam iść do niego. Idiotka ze mnie. Ale wciąż miałam w pamięci włosy tego bezimiennego denata, delikatne i miękkie, niknące wśród źdźbeł szmaragdowej trawy, ślady kłów, skórę białą jak papier i jego nagie ciało pokryte kropelkami rosy. Jeśli się nie pospieszymy, pojawią się kolejne ciała. Trzeba jak najszybciej porozmawiać z Jean-Claudem. Przed moimi oczami zamajaczyły obrazy kolejnych ofiar ataku wampirów. Wina za śmierć każdej z tych osób spoczywałaby po części na mnie, bo okazałam się nazbyt tchórzliwa, aby spotkać się z Mistrzem. Gdybym tylko mogła powstrzymać ten łańcuch zabójstw już teraz, po pierwszej zbrodni, mogłabym co dzień ryzykować utratę mojej nieśmiertelnej duszy. Nic tak nie motywuje do działania jak poczucie winy.
4
Płynęłam w czarnej wodzie, cięłam ją gładko i szybko. Wiszący na niebie wielki, lśniący księżyc rzucał na jezioro srebrzysty blask. Opodal majaczyła czarna linia drzew. Dobrnęłam prawie do brzegu. Woda była ciepła i ciemna, prawie jak krew. I wtedy zrozumiałam, dlaczego. To była krew. Pławiłam się w jeziorze świeżej, ciepłej krwi.
Obudziłam się w jednej chwili, z trudem łapiąc oddech. Moje oczy przepatrywały ciemność w poszukiwaniu tego czegoś, co musnęło moją nogę, zanim się obudziłam, czegoś, co żyło wśród mroku i krwi.
Zadzwonił telefon, a ja omal nie krzyknęłam. Zwykle nie jestem aż tak nerwowa. To był tylko senny koszmar. Zwykły koszmar, cholera. Sięgnęłam po słuchawkę i wymamrotałam:
– Halo.
– Anita? – W głosie dało się wyczuć wahanie, jakby dzwoniący zastanawiał się nad przerwaniem połączenia.
– Kto mówi?
– Willie. Willie McCoy. – Gdy to powiedział, jego głos odzyskał normalne brzmienie. Telefon uczynił je odległym i stłumionym, ale natychmiast je rozpoznałam.
– Co słychać, Willie? – Natychmiast pożałowałam swoich słów. Willie był teraz wampirem, co mogło być u niego słychać?
– Całkiem nieźle. – W jego głosie dało się wyczuć wewnętrzne zadowolenie. Ucieszył się z mojego pytania.
Westchnęłam. Prawda jest taka, że lubiłam Williego, choć w zasadzie nie powinnam darzyć żadnych wampirów sympatią. Nawet tych, których znałam jeszcze za ich życia.
– A co u ciebie?
– Może być. Co jest?
– Jean-Claude otrzymał twoją wiadomość. Chce się z tobą spotkać dziś o dwudziestej w Cyrku Potępieńców.
– W Cyrku? A co on tam robi?
– Cyrk należy teraz do niego. Nie wiedziałaś?
Pokręciłam głową. Zorientowałam się, że nie mógł tego zobaczyć i odparłam:
– Nie, nie wiedziałam.
– Macie się spotkać na przedstawieniu. Zaczyna się właśnie o dwudziestej.
– Na jakim przedstawieniu?
– Powiedział, że będziesz wiedziała.
– Miłośnik zagadek, niech go drzwi ścisną – wycedziłam.
– Posłuchaj, Anito, robię tylko to, co mi każą. Wiesz, jak to jest, no nie?
Wiedziałam. Willie należał do Jean-Claude’a w całości, bez najdrobniejszych wyjątków, ciałem i duszą.
– W porządku, Willie, to nie twoja wina.
– Dzięki, Anito. – Jego głos stał się weselszy, przywodził mi na myśl szczeniaka, który spodziewał się kopniaka, a został zamiast tego czule pogłaskany.
Dlaczego go pocieszałam? Czemu przejmowałam się urażonymi uczuciami drugorzędnego wampira? Bo nie myślałam o nim jak o nieboszczyku. Dla mnie to wciąż był Willie McCoy, miłośnik krzykliwych, tandetnych garniturów i fatalnie dobranych krawatów, facet, który zawsze nerwowo przebierał palcami. To, że umarł, nie bardzo go zmieniło. Wolałabym, żeby było inaczej.
– Powiedz Jean-Claude’owi, że przyjdę.
– Powiem. – Milczał przez chwilę, słyszałam w słuchawce jego oddech. – Anito, miej się na baczności dziś wieczorem.
– Wiesz coś, o czym powinnam wiedzieć?
– Nie, ale… nie wiem.
– Co się dzieje, Willie?
– Nic, nic. – W jego głosie pobrzmiewało przerażenie.