Выбрать главу

– Wciągasz mnie w pułapkę?

– Nie, nie, nic z tych rzeczy. – Nieomal widziałam, jak wymachuje rękoma w powietrzu. – Przysięgam, Anito, nikt na ciebie nie poluje.

Odpuściłam. Uwierzyłam mu, a raczej chciałam uwierzyć.

– Czego więc się boisz?

– Chodzi o to, że ostatnio pojawiło się sporo nowych wampirów. Jest ich więcej niż zwykle. Niektóre z nich nie zważają na to, komu robią krzywdę. I to w zasadzie wszystko.

– Czemu jest więcej wampirów, Willie? Skąd się one wzięły?

– Nie wiem i nie chcę wiedzieć, jasne? Muszę już kończyć.

Rozłączył się, zanim zdążyłam cokolwiek powiedzieć. W jego głosie dało się wyczuć prawdziwy strach. Lęk o mnie czy o samego siebie. Może jedno i drugie.

Spojrzałam na radiobudzik na nocnym stoliku. Była osiemnasta trzydzieści pięć. Musiałam się pospieszyć, jeśli miałam zdążyć na spotkanie. Koc tak ciepło i czule otulał moje nogi. Jedyne, czego naprawdę pragnęłam, to zwinąć się w kłębek i wskoczyć pod koc, może nawet w towarzystwie pewnego bliskiego memu sercu pluszowego pingwina. Tak, zaszyć się pod kocem, to by było to.

Odgarnęłam pościel i pomaszerowałam do łazienki. Zapaliłam światło i oślepiająca biel wypełniła nieduże pomieszczenie. Fryzurę miałam w artystycznym nieładzie, poskręcane czarne kędziory sterczały we wszystkie strony. Mam nauczkę, żeby nie zasypiać z wilgotnymi włosami. Rozczesałam je, trochę pomogło. Aby to całkiem dobrze wyglądało, musiałabym umyć je raz jeszcze i od nowa ułożyć, a na to nie miałam czasu.

Skóra na tle czarnych włosów wyglądała upiornie blado, a może to wina oświetlenia. Moje oczy mają tak ciemnobrązowy odcień, że wydają się prawie czarne. Dwa węgielki na tle śnieżnobiałego owalu twarzy. Wyglądałam tak, jak się czułam – koncertowo.

Kolejny problem. Co założyć na spotkanie z Mistrzem Miasta? Wybrałam czarne dżinsy, czarny sweter w jasne geometryczne wzory, czarne adidasy z niebieskimi paskami i niebiesko-czarną sportową saszetkę noszoną na pasie. Nie ma to jak odpowiednie dopasowanie kolorów.

Browning trafił do kabury podramiennej. Do saszetki zapasowy magazynek, karty kredytowe, prawo jazdy, pieniądze i mała szczotka do włosów. Włożyłam krótką skórzaną kurtkę kupioną w ubiegłym roku. Pierwsza, w której nie wyglądałam jak gorylica. Większość skórzanych kurtek ma tak długie rękawy, że nie mogę ich nosić. Kurtka była czarna, więc Bert nie pozwolił mi chodzić w niej do pracy. Suwak zapięłam do połowy, aby w razie potrzeby móc swobodnie sięgnąć po broń. Srebrny krzyżyk zwieszał się bezpiecznie na długim łańcuszku między moimi piersiami. Taki krzyżyk może czasem okazać się skuteczniejszą bronią przeciwko wampirom niż pistolet, nawet z magazynkiem pełnym naboi powlekanych srebrem.

Przy drzwiach przystanęłam na chwilę. Nie widziałam się z Jean-Claudem od paru miesięcy. Nawet teraz nie chciałam się z nim spotkać. Znów powróciło wspomnienie snu. Snu o czymś, co żyło wśród mroku i krwi. Skąd się wziął ten koszmar? Czy to znów Jean-Claude nawiedzał mnie w snach? Przecież obiecał tego więcej nie robić. Czy jednak jego słowo było cokolwiek warte? Nie potrafiłam odpowiedzieć na to pytanie.

Zgasiłam światło w mieszkaniu i zamknęłam za sobą drzwi. Poruszałam klamką, aby upewnić się, że są dobrze zamknięte, a potem chcąc nie chcąc, pojechałam do Cyrku Potępieńców. Nie miałam więcej wymówek. Nie mogłam dłużej tego odwlekać. Czułam nieprzyjemny, bolesny wręcz ucisk w żołądku. Bałam się. I co z tego? Musiałam tam pojechać, a im szybciej tam dotrę, tym szybciej wrócę do domu. W głębi serca sama w to nie wierzyłam. Gdy chodziło o Jean-Claude’a, nic nigdy nie było proste. Miał talent do gmatwania najprostszych spraw. Jeżeli będę mogła dzisiejszej nocy dowiedzieć się czegoś na temat tych zabójstw, zrobię to, niezależnie od ceny. Wiedziałam, że nie pieniądze wchodziły tu w grę. Jean-Claude miał najwyraźniej forsy jak lodu. Nie, jego moneta była bardziej bolesna, bardziej zażyła, bardziej krwawa. A ja zgodziłam się na spotkanie z nim. Głupie posunięcie, Anito, bardzo głupie.

5

Szczyt Cyrku Potępieńców zdobił rząd reflektorów. Ich blask rozcinał mrok nocy niczym ostrza noży. Różnobarwne litery układające się w nazwę blakły w światłach wirujących reflektorów. Demoniczni klowni zastygli w posępnym tańcu wokół neonu.

Minęłam namalowane na płótnie afisze reklamowe zawieszone na ścianach. Na jednym z nich widniała podobizna mężczyzny bez skóry i napis: „Zobaczcie Człowieka bez Skóry”. Na innym była filmowa wersja rytuału voo-doo. Z otwartych mogił wypełzali zombi. Afisz z zombi zmienił się od mojej ostatniej wizyty w Cyrku. Nie wiedziałam, czy to dobrze, czy źle; chyba ani jedno, ani drugie. Nie obchodziło mnie, co tu się dzieje, tylko że… Tylko że ożywianie zmarłych wyłącznie dla rozrywki wydawało mi się nieetyczne.

Kto ożywiał dla nich umarłych? Wiedziałam, że to musiał być ktoś nowy, bo osobiście pomogłam w zabiciu ich ostatniego animatora. Był seryjnym mordercą i dwukrotnie omal mnie nie zabił, w drugim przypadku wysługując się stadem ghuli, co jest dla mnie najokropniejszym z możliwych sposobów na zejście z tego świata. Co prawda on też zginął w brutalny i okrutny sposób, ale to nie ja rozdarłam go na strzępy. Zrobił to wampir. Ja tylko przyczyniłam się do jego śmierci, a właściwie to pomogłam mu rozstać się z tym światem. Zabójstwo z litości. No jasne.

Było za zimno, aby stać na dworze w na wpół rozpiętej kurtce. Tylko że gdybym ją zapięła, mogłabym nie zdążyć na czas wyjąć broni. Miałam do wyboru: odmrozić sobie tyłek albo mieć ułatwiony dostęp do pistoletu. Klowni na dachu mieli długie kły. To przekonało mnie, że w gruncie rzeczy wcale nie jest tak zimno.

Przy wejściu uderzyła mnie fala hałasu i gorąca. Setki ciał stłoczonych wewnątrz sporego, lecz mimo wszystko zamkniętego pomieszczenia. Gwar tłumu brzmiał niczym szum oceanu, grzmiący i nie cichnący ani na chwilę bezsensowny hałas. Tłum to żywioł. Jedno słowo, jedno spojrzenie i tłum staje się dziką tłuszczą. To nie to samo, co grupa ludzi. To coś znacznie groźniejszego.

Było tu wiele rodzin. Rodzice z dziećmi. Dzieci z balonikami i watą cukrową. Umorusane, uśmiechnięte buzie. W powietrzu czuć było słodki zapach kukurydzy na gorąco, ciasta z cynamonem, cukrowej waty, lukrecji, lodów i potu. Brakowało jedynie kurzu. Latem w lunaparku zawsze królował kurz. Suchy, dławiący, wzbijany przez setki par butów. Do tego opony aut wzbijające nowe tumany kurzu i tratujące trawę.

Tu nie wyczuwało się kurzu, ale było coś jeszcze, coś innego i równie osobliwego. Woń krwi. Tak słaba, że trudna do wychwycenia, ale mimo wszystko wszechobecna. Słodki, metaliczny zapach krwi mieszał się z aromatem gotowanych potraw i lodów. Komu brakowało kurzu?

Byłam głodna. Chętnie zjadłabym kukurydzę na gorąco. Czy powinnam najpierw zjeść, czy oskarżyć Mistrza Miasta o morderstwo? Trudny wybór. Jak zawsze zresztą.

Nie do mnie należało dokonanie tego wyboru. Z tłumu wyłonił się mężczyzna. Był nieco wyższy ode mnie, o długich, kręconych włosach do ramion. Nosił chabrową koszulę z podwiniętymi rękawami, spod których wyłaniały się muskularne przedramiona. Obcisłe dżinsy opinały szczupłe biodra. Do tego nosił czarne kowbojki z niebieskimi wzorami. Oczy miały niemal ten sam odcień co koszula. Uśmiechnął się, błyskając małymi, białymi zębami.

– Ty jesteś Anita Blake, zgadza się? – Nie wiedziałam, co odpowiedzieć. Nie zawsze opłaca się przyznawać, kim jesteś. – Jean-Claude kazał mi na ciebie zaczekać. – Głos był łagodny, pełen wahania. Miał w sobie coś z dziecka. No i ten wygląd. Nie mówiąc o tym, że mam słabość do pięknych oczu.

– Jak ci na imię? – spytałam. Lubię wiedzieć, z kim mam do czynienia.