Jego uśmiech poszerzył się.
– Stephen. Mam na imię Stephen. – Podał mi rękę. Uścisnęłam ją. Miał delikatną, lecz silną dłoń, może nie wykonywał wielu prac fizycznych, ale na pewno coś ćwiczył. Trochę. Nie za dużo. Nie był zbyt napakowany. Faceci mojego wzrostu nie powinni przesadzać z ćwiczeniami. Mogą dobrze wyglądać w kąpielówkach, ale w zwyczajnych ciuchach przypominają zdeformowanego karła. – Proszę za mną – powiedział jak kelner, ale gdy wmieszał się w tłum, pospieszyłam za nim. Szedł w stronę wielkiego, niebieskiego namiotu. Wyglądał jak staroświecki namiot cyrkowy. Widywałam takie tylko na zdjęciach lub w filmach.
Przy wejściu stał facet w pasiastym surducie wołający: „Za chwilę zaczynamy! Panie i panowie, okazujcie bilety i wchodźcie do środka! Zobaczcie największą kobrę świata! Na własne oczy ujrzycie, jak ten przerażający wąż zostanie spętany magiczną mocą naszej pięknej zaklinaczki węży, Shahar. Panie i panowie, tego widowiska nie zapomnicie do końca życia!”.
Przy nim ustawiła się kolejka chętnych, pokazujących bilety młodej kobiecie. Bileterka przedzierała je na pół, zostawiając sobie jedną i oddając drugą część.
Stephen pewnym krokiem wyminął kolejkę oczekujących. Parę osób łypnęło na nas krzywo, ale dziewczyna kiwnęła przyzwalająco głową. Weszliśmy do środka. Wewnątrz namiotu ustawiono wielkie trybuny. Niemal wszystkie miejsca były zajęte. Wszystkie bilety wyprzedane. To musiał być niezły spektakl. Super.
Arenę otaczał krąg niebieskich barierek.
Stephen przecisnął się wzdłuż jednego z rzędów, aby dotrzeć do schodów. Ponieważ staliśmy na samym dole, mogliśmy iść tylko wyżej. Wspięłam się za Stephenem po betonowych schodach. Namiot wyglądał jak cyrkowy, ale trybuny i krzesła były stałe. Minikoloseum.
Z powodu uszkodzonych kolan mogę biegać jedynie po płaskim, bieg po schodach czy pod górę sprawia mi ból. Nie próbowałam więc nawet dotrzymać kroku sunącemu jak burza Stephenowi. Patrzyłam na jego pośladki ciasno opięte dżinsami. Obserwacja oczywiście z pobudek czysto zawodowych. Rozsunęłam suwak kurtki, ale jej nie zdjęłam. Ktoś mógłby zobaczyć pistolet. Pot ściekał mi po plecach. Myślałam, że się roztopię. Stephen obejrzał się przez ramię. Może sprawdzał, czy idę za nim, a może chciał zachęcić mnie do szybszego tempa. Posłał mi uśmiech, przy którym jego wargi rozchyliły się szeroko w grymasie niemal drapieżnym. Stanęłam w połowie schodów, obserwując jego szczupłą postać mknącą coraz wyżej. Emanował niespożytą energią, powietrze zdawało się wirować wokół niego. Był zmiennokształtnym. Niektóre lykantropy potrafią ukrywać to, kim są, lepiej od innych. Stephen nie był aż tak dobry. A może nie przejmował się tym, czy go rozpoznam. Możliwe.
Lykantropia była chorobą, jak AIDS. To że ofiara wypadku stawała się przedmiotem szykan, trąciło uprzedzeniami. Większość zmiennokształtnych to ofiary ataków. Nie stali się nimi z własnego wyboru. Czemu więc teraz, kiedy poznałam prawdę, część sympatii do Stephena nagle znikła? Czyżbym była uprzedzona? Kto, moi?
Czekał na mnie u szczytu schodów, piękny jak z obrazka. Powietrze wokół niego przesycała jednak niepohamowana, dzika, skumulowana energia. Co robił u Jean-Claude’a zmiennokształtny? Jaką pełnił funkcję? Może powinnam zapytać. Stanęłam obok niego. Moja twarz musiała wyrażać pytanie, bo Stephen nieoczekiwanie rzucił:
– Co się stało?
– Nic. – Pokręciłam lekceważąco głową.
Chyba mi nie uwierzył. Niemniej jednak uśmiechnął się i podprowadził mnie do specjalnej, przeszklonej loży. Wyglądała bardzo wytwornie, jak miniaturowe studio radiowe. Podszedł do kotary przy wejściu i odsunął ją. Przytrzymał i gestem ręki zaprosił mnie do środka.
– Nie, ty pierwszy – rzuciłam.
– Panie mają pierwszeństwo – odparł.
– Nie musisz otwierać przede mną drzwi. Nie wymagam tego. Sama doskonale sobie radzę. Naprawdę.
– Feministka, coś takiego.
Prawdę mówiąc, nie chciałam mieć Stephena za plecami. Skoro jednak chciał widzieć we mnie feministkę, to niech mu będzie. Nie było to zresztą tak dalekie od prawdy.
Weszłam do środka. Spojrzałam na arenę. Z góry wydawała się mniejsza. Muskularni mężczyźni w błyszczących przepaskach biodrowych nieśli na nagich ramionach lektykę. W lektyce znajdował się wielki wiklinowy kosz i ciemnoskóra kobieta. Miała na sobie strój tancerki a la Hollywood. Grube, czarne włosy opadały gęstą kaskadą aż do jej stóp. Wyglądały jak płaszcz. Szczupłe ramiona rąk zakończonych małymi, śniadymi dłońmi wykonywały w powietrzu skomplikowane płynne gesty. Dziewczyna zaczęła tańczyć przed lektyką. Kostium był lipny, ale dziewczyna umiała tańczyć. To nie był zmysłowy, uwodzicielski taniec, ale miał w sobie olbrzymią moc. Dawno temu taniec miał na celu przywołanie najróżniejszych bóstw, większość ludzi już o tym zapomniała.
Zrobiło mi się zimno, włosy zjeżyły na karku, na ramionach poczułam gęsią skórkę. Stałam tam, dygocząc i pocąc się z gorąca. Co było w koszu? Naganiacz mówił coś o wielkiej kobrze, ale na świecie nie było węży, które potrzebowałyby tak ogromnego naczynia. Nawet anakonda, największy wąż świata, nie wymagała kosza wysokiego na trzy i szerokiego na sześć metrów.
Coś dotknęło mego ramienia. Drgnęłam nerwowo i odwróciłam się. Stephen stał tuż obok, uśmiechając się do mnie. Zmusiłam serce do uspokojenia rytmu i łypnęłam na niego. Najpierw robiłam takie ceregiele z wejściem, a teraz pozwoliłam, żeby niepostrzeżenie się do mnie zbliżył. Nawet go nie wyczułam. Był szybki, bardzo szybki. Naprawdę. Przestraszył mnie i rozzłościłam się na niego. Może to nielogiczne, ale lepiej się złościć niż bać.
– Jean-Claude czeka w środku – powiedział. Uśmiechnął się, a w jego niebieskich oczach dostrzegłam iskierki bardzo ludzkiego rozbawienia.
Spojrzałam na niego spode łba. To miało być dziecinne zagranie, ale wcale się tym nie przejęłam.
– Ty pierwszy, kudłaczu.
Uśmiech znikł z jego twarzy. Spojrzał na mnie z przejęciem.
– Skąd wiesz? – spytał niepewnie, łamiącym się głosem.
Wiele lykantropów szczyci się tym, że nie sposób ich odróżnić od ludzi.
– To było proste – odparłam. Nie było to całkiem zgodne z prawdą, ale chciałam mu dopiec. To dziecinada, wiem, ale nic na to nie poradzę. Nagle wydał mi się bardzo młody. Jego oczy przepełniły się niepewnością i bólem. Cholera. – Posłuchaj, spędzam całe mnóstwo czasu wśród zmiennokształtnych. Po prostu wiem, czego mam wypatrywać, jasne? – Dlaczego starałam się go uspokoić? Bo wiedziałam, co znaczy być outsiderem. Ożywianie zmarłych sprawia, że wielu ludzi stawia mnie na równi z potworami. Niekiedy się z nimi zgadzam.
Wciąż na mnie patrzył, a zranione uczucia wypływały z jego oczu niepohamowaną falą, jak krew z otwartej rany. Gdyby się rozpłakał, zmyłabym się stąd. I to natychmiast. Nie mówiąc więcej ani słowa, odwrócił się i wyszedł. Przez chwilę wpatrywałam się w drzwi. Słyszałam westchnienia i okrzyki tłumu. Obróciłam się na pięcie i ujrzałam to stworzenie. Był to wąż, nie tylko największa kobra, w ogóle największy wąż, jakiego kiedykolwiek widziałam. Zdecydowanie największy wąż świata. Jego łuskowate cielsko przecinały szarobiałe wzory. Łuski błyszczały od świateł. Łeb miał co najmniej półtorej stopy szerokości. Na świecie nie było tak dużych węży. Gad rozpostarł kaptur wielkości talerza anteny satelitarnej, po czym zasyczał, chłoszcząc powietrze długim, czarnym, rozwidlonym językiem.
W college’u miałam jeden semestr herpetologii. Gdyby ten wąż miał około dwa i pół metra, powiedziałabym, że mam do czynienia z kobrą królewską. Ale tego, co ujrzałam, nie byłam w stanie nazwać.